Żeby tradycji stało się zadość, jestem szczęśliwa i cała obolała... Ale szczęśliwa, a to najważniejsze! Na Marettimo popłynęłam sama. Tak było najlepiej, biorąc pod uwagę czego każde z nas chciało. Po wczorajszym niesamowicie wyczerpującym dniu ONI chcieli pospać, odpocząć, a potem popłynąć na niedaleką wyspę, gdzie można się opalać, bez wysiłku połazic, gdzie nie jest za daleko. Favignana była doskonała na taki wyjazd.

Tymczasem ja tradycyjnie wstałam wcześnie i przed ósmą byłam już w porcie. Najpierw z zachwytem podziwiałam amerykański wielki statek stojący w porcie... Potem popłynęłam wodolotem, z przystankiem najpierw na Favignanie, potem na Levanzo (patrz moja poprzednia podróż na Sycylię), a potem wzdłuż wybrzeży Levanzo (patrząc usiłowałam sobie uświadomić, dokąd wtedy doszłam) popłynęliśmy w stronę wymarzonej, zawsze widzianej jako cień gdzieś w oddali najdalszej wyspy z archipelagu Egad - Marettimo. Przepiękna rano pogoda niestety zaczęła się psuć i kiedy dopłynęliśmy na wyspę, niebo było całkiem zachmurzone.

Miałam wielkie postanowienie żeby znaleźć gdzieś kogoś, kto urządza wycieczki łodzią dookoła wyspy. Marettimo to wyspa gdzie w zasadzie nie ma plaż. Tam się albo pływa dookoła i odwiedza groty, albo chodzi po górzystej wyspie. Wczoraj chodziłam po Zingaro, dziś chciałam wreszcie zobaczyć wyspę "od zewnątrz". Ale czy ktoś będzie chciał mnie przewieźć, mnie samą? Okazało się, że to żaden problem! Zaraz po wyjściu ze statku zobaczyłam dwie osoby, umawiające się z młodym mężczyzną, i zrozumiałam, że chodzi właśnie o Giro dell'isola. Zapytałam czy można się dołączyć - certamente - odpowiedział, i tak moje marzenie się spełniło!

Za kwadrans miałam być w porcie, wycieczka kosztowała mniej niż ceny jakie znalazłam w internecie - 15 euro. 

Opublikowano: 07 maj 2010
Odsłony: 643

Jaka wielka szkoda, że nie było słońca... Jak bardzo straciły na tym z pewnością zdjęcia, no i ja sama oczywiście... Marco, nasz przewodnik, co chwilę opowiadał nam, jak by to czy tamto miejsce wyglądało, gdyby padały na nie promienie słoneczne. Opłynęliśmy wyspę dookoła, wpływaliśmy do wielu grot, łódka przystosowana była do tego, choć czasem wrażenie było niesamowite, wydawało się, że łódź jest większa od samej groty. Marco bardzo ciekawie opowiadał, jednocześnie manewrując sterem - najczęściej nogą:)

Marettimo to najdalsza wyspa Egad, podobno pierwsza się oddzieliła od lądu sycylijskiego, później oddzieliły się Favignana i Levanzo. Jest tam jedna niewielka wioska cała w podobnym stylu, wszystkie domy mają niebieskie okiennice... Marettimo to ogromy rezerwat, podobno największy w Europie. Jest to wyspa górzysta, wielka część wyspy jest niedostępna, dzika, skały pionowo wychodzą z morza. Płynąc patrzyłam na te skały i czułam wielki szacunek do tego co widzę, ja, maleńka biedronka na falach wobec tej dzikości...

A fale były, oj były! Czuję, że zdjęcia nie tylko będą marne przez brak słońca, ale też i poruszone. Łódka bujała mocno i robiąc zdjęcia widziało się, że co innego było na wysokości obiektywu w momencie naciśnięcia migawki a co innego, kiedy zadziałał aparat... Mimo braku słońca zachwycający był kolor wody, jej przezroczystość, kryształowość, przejrzystość. Groty robiły niesamowite wrażenie, wiem, że latem można wyskoczyć z łodzi i spróbować kąpieli, nam jednak nie było to dane.

2,5 godziny bujania na falach i smagania wiatrem zmęczyły mnie jak górska wycieczka, a przecież tylko siedziałam sobie na ławeczce chłonąc widoki i usiłując robić zdjęcia... Nie udało mi się sfotografować niezwykłego zjawiska, a próbowałam. Jedna s grot nazywała się, o ile dobrze pamiętam, Grotta Bombardiera. Była dość długa, i co pewien czas, podczas uderzenia fal w brzeg na zewnątrz groty, widać było jakby strzał wodą, jak z hydrantu - w brzegu był otwór i w ten sposób morze strzelało wodą. Mój aparat niestety, nie poradził sobie mimo zapowiedzi Marco - ora, ora spara! - i długi strzał!

Opublikowano: 07 maj 2010
Odsłony: 592

Po zakończeniu wycieczki po pewnym czasie - wyszło słońce!!! Nie mogłam odżałować, że brakowało go kiedy płynęliśmy przez 2,5 godziny wokoł wyspy... Ale co robić, taki los. Zjadłam kanapki, wypiłam soczki, odpoczęłam troszkę (ciekawe po czym byłam tak zmęczona!) i poszłam połazić po wsi.

Były osły, były psy w kropki, byli jeźdźcy na koniach kłusujący po uliczkach... Były cudne, proste, białe domy z niebieskimi okiennicami i kafelkami z nazwiskami mieszkańców... Jakoś tak wyszłam dróżką w górę, za chwilę znalazłam się na drodze i zobaczyłam kierunkowskaz - Case Romane pół godziny, Monte Falcone 1,5 godziny. O nie! Powiedziałam nie ma mowy o wchodzeniu na żadne góry, wystarczy wczorajszych wspinaczek! Ale te rzymskie domy mogę zobaczyć.

No i poszłam wygodną kamienistą drogą cały czas w górę. Cudna roślinność, cudna! Zielono, kolorowo, sosnowy las, jakieś cudne kolorowe krzewy. Szłam w górę, a przecież nie chciałam się wspinać... Na szczęście nie groziło mi, że pójdę na najwyższą górę Marettimo (Monte Falcone, prawie 700 m), bo po prostu, nie zdążyłabym na statek. Ale do tych rzymskich domów doszłam, szczególnie jeden, odrestaurowany robił duże wrażenie. Potem zeszłam z powrotem w dół... Czekając na statek dalej łaziłam po wiosce, zaglądałam w podwórka, napawałam się atmosferą spokoju, ciszy...

Opublikowano: 07 maj 2010
Odsłony: 638

Na koniec wycieczki, podplywając już do Trapani mieliśmy jeszcze taką przygodę - zatrzymali nas przed portem, bo mieliśmy spóźnienie, i musieliśmy czekać aż z portu wypłynie ten wielki amerykański statek. A on wypływał, i wypływał, i wypływał, normalnie po centymetrze... W ogóle coś tam było - ktoś w kapitanacie portu coś pokręcił, bo nie tylko my mieliśmy problem, statek z Favignany też czekał długo...

No, a na koniec była pizza w Pizzerii Calvino. To całkiem niesamowite miejsce! Ktoś Maćkowi polecił tę pizzerię, wczoraj próbowaliśmy tam zjeść, ale się okazało, że trzeba się ... zapisać na stolik! Więc wczoraj poszliśmy gdzie indziej, ale zapisaliśmy się na dziś, bo wyglądalo to bardzo ciekawie, a pizze jakie ludzie odbierali na wynos wyglądały bardzo ciekawie. Właściwie, to trudno się było zorientować, że tam też można było zjeść, bo na sale szło się wąskim korytarzem, salki były nieduże, proste, było ich wiele, taki trochę labirynt. A pizza ... marzenie!

Zamówiliśmy pizzę potrójną, podzieloną na trzy rodzaje. Wszyscy byliśmy nasyceni na 200%, nawet Maciek! Właściwie nie mogliśmy sobie poradzić ze zjedzeniem do końca tych smakowitości, choć jednak zjedliśmy... Moja była Araba con mozzarella - było na niej wszystko - co człowiek mógłby sobie wymarzyć... Wracaliśmy objedzeni na maksa, ale zadowoleni...

No i tak dobiega końca nasz pobyt tutaj. Ja jeszcze będę miała jutro pół dnia na malutkie chodzenie po mieście, i jakby mnie te piekielne nogi nie bolały, to chodzić będę. Jagusia i Maciek wyjeżdżają rano do Palermo, a stamtąd zaraz na lotnisko i do domu... Ja lecę z Trapani do Krakowa i tam przenocuję... Jutro jeszcze napiszę przed wyjazdem. A teraz ... dobranoc!

Opublikowano: 07 maj 2010
Odsłony: 591