Wracam myślami parę tygodni wstecz – przypominam sobie jak przyjechałam autobusem do Wenecji. W tych czasach z Warszawy do Włoch jeździł jeden autobus na tydzień. Miałam do wyboru, spóźnić się trzy dni na rozpoczęcie kursu lub przyjechać pięć dni za wcześnie: wybrałam oczywiście to drugie. Pięć wspaniałych, samotnych dni w Wenecji, te wspomnienia przychodzą mi na myśl kiedy tylko mogę spokojnie pomyśleć, z dala od radosnego zgiełku w Castello. Mój pierwszy pobyt we Włoszech, pierwszy kontakt z językiem po pięciu miesiącach nauki… Moja pierwsza noc w Wenecji – autokar wtedy zatrzymywał się w Mestre, gdzie pasażerowie jadący dalej mieli nocleg, a ci wysiadający w Wenecji musieli sobie radzić sami… Całą drogę myślałam, do kogo się zwrócić o pomoc, kto mnie przenocuje, żebym nie musiała późnym wieczorem szukać schroniska. Zdecydowałam się w ostatniej chwili, poprosiłam parę w średnim wieku, zgodzili się – przemyciłam się do hotelu, spałam na podłodze a wcześnie rano wymknęłam się z hotelu z plecakiem i gitarą, oraz ogromną wdzięcznością do tych ludzi …
A jeszcze wcześniej, kilka miesięcy temu prawdziwy początek tej historii – wygrałam konkursowy egzamin w Istituto Italiano di Cultura i dostałam stypendium na miesięczny kurs językowy w Cison di Valmarino, Veneto. Kurs odbywa się właśnie tutaj, w maleńkiej wioseczce z dala od świata, na zboczu wzgórza, w średniowiecznym zamku Castello Brandolini… Mój kurs jest odmienny od tych, na które pojechali inni zwycięzcy konkursu – nie mieszka się w mieście uniwersyteckim, nie można się zgubić po zajęciach w tłumie przechodniów. My mieszkamy na zamku wszyscy razem, nauczyciele, dyrekcja, sekretariat i studenci, razem jemy, razem śpimy, razem uczymy się, razem spędzamy wolny czas, razem jeździmy na wycieczki…
Jest odmienny też dlatego, że moje stypendium to nie pieniądze na opłacenie pokoju, jedzenia, egzaminów, moje stypendium to wszystko za darmo, ale ani grosza do ręki. Więc przyjechałam na miesięczny kurs, na pięć dni w Wenecji, na zaplanowany potem miesięczny pobyt w Rzymie mając w kieszeni 50 dolarów oraz bilet na autokar w jedną stronę…
Moje pierwsze spotkanie z Włochami nie należało do udanych – mogłam się zrazić już w pierwszy dzień. Weszłam do baru na kawę, podałam banknot, podziękowałam. Po chwili zorientowałam się, że miałam zapłacić 500 lirów a dałam 5 tysięcy. Zapytałam barmana o resztę, a ten patrzył na mnie tępym wzrokiem… Kiedy potem na kursie opowiedziałam o tym incydencie naszemu profesorowi od historii sztuki (który został później biskupem w dużym mieście), ten natychmiast sięgnął do kieszeni i wyjął portmonetkę, aby mi oddać to co mi zabrano. Nie przyjęłam, ale ten gest zapamiętałam bardziej niż oszustwo małego barmana…