Dochodzę do kolejnego szczytu i mogę spojrzeć na górę, którą od początku widziałam w oddali, do której chciałam dojść. Niestety, stąd widać, że żeby się tam dostać, musiałabym zejść stromo w dół, zbyt stromo. Nie podejmuję tego ryzyka bo schodzenie nie jest moją mocną stroną, postanawiam zejść łagodniejszym zboczem w kierunku strumienia, w lewo.
Niedługo jestem na dole, obok kamiennego brzegu strumienia, patrzę z dołu na zbocze upragnionej góry, a może jednak dam radę tam wejść? To już bardziej wspinaczka niż spacer, wiem, że nie powinnam tego robić, ale góra kusi. Z dołu jakoś przystępniej wygląda – może dlatego, że ja potrafię wchodzić na górę, ale ze schodzeniem mam zawsze problemy… Co robić? Mam jeszcze mnóstwo czasu, szkoda wracać…
Zdecydowałam – idę na górę, co tam. Przecież ona na mnie czeka… Wchodzę po kamieniach jak po schodach, skalne półki robią się coraz wyższe, coraz bardziej niedostępne. Świat jest piękny, choć w duszy kołacze się niepokój – wiem, że z zejściem będę mieć problem. No ale myślę sobie – jak dojdę do szczytu, z pewnością da się zejść łagodnie z drugiej strony, potem okrążę górę na dole i wrócę do mojego strumienia, a on mnie zaprowadzi prosto do Castello…
Wspinam się coraz wyżej i wyżej – w końcu jestem na wierzchołku, stromym jak wielki ząb. Spoglądam w dół – i ogarnia mnie jednocześnie zachwyt i przerażenie: przede mną rozciąga się prawdziwa górzysta okolica, dziki świat, niedostępny i piękny. O zejściu na drugą stronę nie ma mowy… Co robić? Zjadam bułkę, popijam wodą i zaczynam powolutku, z duszą na ramieniu, schodzić.