Po trzech godzinach wołania podejmuję decyzję – to nie ma sensu. Muszę zdecydować się na skok… Serce kołacze, przerażenie ściska, nagły przypływ odwagi – skok – i jestem nareszcie na wymarzonej półce skalnej, po czym już zdecydowanie skaczę jeszcze niżej, i niżej, i niżej…
Nie minęło wiele, kiedy znalazłam się na brzegu strumienia. – Udało się! Teraz tylko kierować się biegiem strumienia, i zaraz będę w Castello! Najlepiej będzie, jeśli pójdę po prostu korytem strumienia. Maszeruję tak po wodzie, jeszcze zipiąc po strasznych przeżyciach, kiedy raptem – dochodzę do wodospadu! Woda spada stromo w dół, nie ma mowy żeby tędy zejść.
Wychodzę więc na brzeg, wiem, że powyżej jest ścieżka a na grzbiecie druga, ta, po której szłam rano. Jednak kilka metrów nad brzegiem strumienia zaczynają się jakieś kolczaste zarośla, jeżyny, maliny czy ki czort. Nie da się przez nie przedrzeć, więc znów schodzę niżej. Brzeg strumienia jest bardzo stromy i trudno po nim iść, ale wyżej wciąż ciągną się te kolczaste krzaki, i posuwam się zygzakiem, to w dół to w górę, jak w matni…
Robi się coraz ciemniej, w końcu zapada ciemność. Teraz boję się zrobić krok bo nie wiem, czy mam przed sobą prostą drogę czy przepaść. Nie ma wyjścia, tu muszę przenocować. Wyciągam z plecaka foliowy płaszcz od deszczu, owijam się nim i kładę na murawie. Boję się żmij, przestrzegano nas przed nimi, dlatego próbuję się dobrze zakryć folią, jednak nie ma mowy o spaniu – strach, a także odgłosy robaczków tupiących po folii skutecznie mi to uniemożliwia.
Tak mija kilka długich godzin, podczas których usiłuję myśleć o tym, jak fantastyczne jest życie w Castello…