Kiedy zakończył się kurs w Cison di Valmerino, nie wróciłam od razu do domu. Było to zaplanowane od początku a do tego podczas kursu pojawiła się możliwość zostania we Włoszech! Hrabina Brandolini poszukiwała dziewczyny do pomocy w domu, a Universita di Sacro Cuore w zamian za zgodę na wywieszenie ogłoszenia postawiła warunek: dziewczyna musi się uczyć... Zgłosiłam się, zostałam zaakceptowana (biedna hrabina nie miała pojęcia, że nie umiałam sprzątać, zajmować się dzieckiem ani gotować...). Rodzice, zawiadomieni telegramem odpisali: wykorzystaj okazję, ale legalnie... To było w owych czasach niewykonalne... W Rzymie miałam w ambasadzie spróbować uzyskać przedłużenie paszportu...
Po zakończeniu kursu pojechałam więc do Wenecji, nie po raz pierwszy, bo podczas kursu jeździłam tam wielokrotnie. Razem z kilkoma kolegami z kursu przenocowaliśmy w jakimś pensjonacie. Czekałam na kolegę pilota wycieczek, który obiecał mi, że zabierze mnie z Wenecji jadąc z wycieczką autokarem do Rzymu. Nie miałam biletu z powrotem, czekałam na niego w Wenecji na parkingu, nie pamiętam dokładnie w końcu gdzie się spotkaliśmy, ale wyglądało na to, że nic z tego, nie miałam pojęcia co zrobić dalej, nie miałam pieniędzy na powrót... Ale w końcu przyjechali.
Do Florencji przyjechaliśmy autokarem z zaprzyjaźnionym pilotem wycieczki. Niestety, po drodze okazało się, że - choć obiecywał, że dostanę miejsce w namiocie, to namiotów mieli za mało, i dla mnie nie było już miejsca. Dojechaliśmy do campingu za miastem, a ja nie miałam gdzie spać. Wzięłam mój plecak, gitarę i poszłam szukać szczęścia. Wychodząc z campingu zapytałam, czy nie mają jakichś niedrogich miejsc do spania i okazało się, że za głupie 2500 lirów dostałam przyczepkę campingową na campingu! Spałam wygodnie, nie wiedziałam nawet, że miałam tam prąd ;) Rano pojechaliśmy zwiedzać miasto...
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Florencji, mój kolega pilot powiedział mi, że jest kolejny problem: kierowca autobusu obraził się, że nikt go nie zapytał o zgodę na to, żeby przewieźć dodatkową osobę (mnie)... Wtedy po raz pierwszy w życiu (i chyba jedyny) dałam łapówkę: po zakończeniu kursu nasi wykładowcy porozdawali nam różne prezenty, jakie dostali od kursantów, mnie przypadła butelka likieru miętowego. Wzięłam więc ten likier, poszłam do tego kierowcy (sama byłam pilotką wycieczek, więc wiedziałam, jak postępować z kierowcami, którzy na wycieczkach byli absolutnie najważniejsi) i powiedziałam: "Z wrażenia zapomniałam podziękować panu za zgodę na przewiezienie mnie do Rzymu, tu jest taki drobiazg..." On na to po prostu nie mógł nic innego powiedzieć, jak "ojej, nie trzeba było..."
I tak dojechałam z nimi do Rzymu. Ale tutaj warto powiedzieć, do kogo ja do tego Rzymu jechałam. Tuż przed wyjazdem na kurs pracowałam w recepcji Międzynarodowego Seminarium Mlodzieży i Studentów. Tam poznałam Włocha z Rzymu, ale nasza znajomość byla absolutnie "służbowa": ja po 5 miesiącach nauki włoskiego zagadałam do niego widząc paszport. On następnego dnia przyszedł zapytać, czy nie umiałabym mu pomóc, bo miał samolot dwa dni po zakończeniu seminarium i nie miał gdzie spać. Załatwiłam mu za darmo pokój w akademiku, a on mi powiedział, że jak będę we Włoszech to koniecznie muszę przyjechać do Rzymu. To ja na to, że owszem, jadę za chwilę...
Z autobusu wysiadłam gdzieś w centrum, zabrałam mój plecak i gitarę, pomachałam wycieczce, odjechali. Ja poszłam do automatu zadzwonić do Maurizia. Ciarki mnie przeszły po grzbiecie, kiedy uświadomiłam sobie, co będzie, jeśli nikt nie odpowie... Byłam całkiem sama, bez grosza... Odpowiedział, zapytał o nazwę ulicy na której jestem, powiedział, że zaraz będzie. I znów ciarki: o rany, ale przecież ja go nie znam, nie wiem, jaki układ, czego się spodziewać... Ale było tylko dobrze: trzy pary przyjaciół wynajmowały w tajemnicy przed rodzicami mieszkanie trzypokojowe. Jako że to wakacje, to wciąż któryś pokój był pusty. I ja tylko zmienialam pokoje...
Moi przyjaciele obiecywali mi, że pojedziemy razem do Neapolu. Ale wciąż nie mieli czasu... W końcu powiedzieli: jesteś odważna dziewczyna, dajesz sobie świetnie radę, jedź sama, nic ci się nie stanie! No to wzięłam do siatki koszulę nocną, kapcie, do ręki aparat i pojechałam. Kiedy wysiadłam w Neapolu z pociągu i wyszłam przed dworzec, od razu poczułam się jak na Bliskim Wschodzie - hałas, krzyk, rozgardiasz, klaksony... Oj, marnie to widzę... Poszłam jakimś bulwarem przed siebie. Kupilam sobie pizzę w małej pizzerii ze stolikami na ulicy, a chłopaczek - kelner zwrócił mi uwagę, żeby nie trzymać aparatu na widoku, bo ukradną... To nie dodało mi pewności siebie... Kto chciałby wiedzieć, co się dalej wydarzyło w Neapolu, niech zajrzy dalej, za zdjęcia, bo oj, działo się... Tu tylko powiem, że żeby uniknąć tych wszystkich zalotów, gwizdów, łapania za kolano (blondynka z niebieskimi oczami...) pojechałam precz z Neapolu - do Pompejów i na Capri. Ale w Neapolu bez przygód się nie obyło...*
* Jeśli interesują Was przygody, poniżej opisuję dokładniej mój pobyt w Neapolu...
Moi koledzy w Rzymie załatwili mi pracę, sprzątałam mieszkania, byłam w tych mieszkaniach wiele godzin całkiem sama, wracałam potem potwornie zmęczona, a dookoła mnie był Rzym, którego nie miałam siły zwiedzać...
Zaszłam do ambasady zapytać o możliwość przedłużenia paszportu, żeby legalnie móc zostać we Włoszech. Pani przy schodach powiedziała mi: "my tego nie załatwiamy". "A kto?" ja na to. "Nie wiem, może ministerstwo oświaty w Warszawie?" - "a, to dziękuję, do widzenia" - odpowiedziałam, i tak skończyły się moje marzenia o pracy i studiach w Mediolanie...
W Rzymie wzięłam udział w demonstracji ulicznej, było to dla mnie niesamowite przeżycie, bo przecież w Polsce wtedy demostracje były zabronione. Nie miałam tak naprawdę pojęcia o co chodziło, ważne było, że szliśmy z transparentami, policja stała z tarczami i atmosfera była zupełnie niezwykła.
Przez prawie cały czas w Rzymie byłam bez grosza, dopiero w przedostatni dzień dostałam wypłatę, zaprosiłam tego dnia na kolację wszystkich moich znajomych. Kiedy skończyłam pracę najpierw pojechałam do centrum żeby zrobić jakieś zakupy - jakieś ciuchy czy coś... W końcu znalazłam sklep hinduski, coś czego u nas nie było no i przebierałam w tych szmatkach, nie mogłam się zdecydować. (kieckę i szal z tego sklepu mam do dziś!). Nareszcie wyszłam z zakupami i pojechałam na nasze osiedle, gdzie chciałam zrobić zakupy w sklepie koło domu. Jak ja chciałam w pół godziny przygotować przyjęcie, nie mam pojęcia (hm, niewiele wtedy umiałam, wyobrażałam sobie tylko, że potrafię...). No ale tu niespodzianka: sklepy były już zamknięte!!! Wydawało mi się, że sklepy są czynne do wieczora, a tu wszystko było zamknięte! Jeszcze z godzinę chodziłam i szukałam, aż w końcu przyszłam do domu. Zadzwoniłam domofonem, a tu słychać radosny hałas - "No jesteś nareszcie, bo my głodni czekamy"... a ja na to, żeby ich uprzedzić, zanim wejdę: "ale nie gniewajcie się, nie mam nic do jedzenia..." Jedna z moich największych życiowych wpadek...
Kupiliśmy pieczone kurczaki w barze obok... Wstyd mi było okropnie, choć wszyscy mnie pocieszali... I tak im się odwdzięczyłam za gościnę! :(