Poniedziałek, 31 sierpnia, Rzym, Reggio Calabria

W Rzymie udało się naprawdę w ostatniej chwili… Okazuje się, że (moja nieumiejętność liczenia!) miałam na przesiadkę nie godzinę 40 minut, ale godzinę 20 minut według rozkładu, a przylecieliśmy z 20 minutowym opóźnieniem (na szczęście tylko tyle, bo wystartowaliśmy 35 minut po czasie… ). Czyli, na wszystko miałam godzinę, a w zasadzie to dużo mniej, bo na 25 minut przed startem zamykają bramki… A lotnisko jest naprawdę duże, biegnąc po bagaż zgubiłam się, poszłam nie tam gdzie trzeba, w końcu dotarłam, bagażu jeszcze nie było, nerwy na wykończeniu… Jakoś pomogły mi polskie panie, bo powiedziały jak mam iść po wzięciu walizki, która w końcu pojawiła się…

Na stanowisku check in byłam dokładnie na 25 minut przed odlotem, zapytałam błagalnie, czy jeszcze można, pani powiedziała, że tak, ale jakaś taka była chyba nie do końca kojarząca, choć miała mój bilet, parę razy pytała, dokąd  lecę i o której startuje samolot, jeszcze w dodatku skończył jej się papier w maszynce, która drukuje te naklejki, wymieniała go… W końcu zrobione, pobiegłam dalej, na szczęście nie było kolejki do bramki bezpieczeństwa, szybko, szybko i jest moja bramka, wszyscy pasażerowie już w autobusie, ale czekają na mnie! Uśmiechnięta pani z obsługi mówi: chcieliśmy panią wywołać ale nie wiedzieliśmy jak przeczytać nazwisko… A samolot i tak wyruszył z półgodzinnym opóźnieniem, nie z mojego powodu…

Cała mokra z tego zdenerwowania, biegu, pośpiechu, nerwów powoli dochodzę do siebie kiedy lecimy wzdłuż wybrzeża Włoch. Później już tylko nad morzem aż do cieśniny Mesyńskiej, kiedy pojawia się nagle ląd po jednej i drugiej stronie, widać promy, statki, wodoloty – i już za chwilę lądujemy…

You have no rights to post comments