Autobus mija Marsalę, Mazarę, Sciacca. Krajobraz z górzystego robi się płaski, później znów pojawiają się wzgórza i te imponujące tutejsze mosty. Na wzgórzach miejscami widać wiatraki. Potem Realmonte i już zbliżamy się do Agrigento. Wjeżdżamy do miasta obok świątyń, w pewnym miejscu autobus jakby wjeżdżał między starożytnymi murami. Agrigento jest wielkie, domy wysokie, architektura jest tu zupełnie inna niż na zachodzie Sycylii – tam przeważały niskie budynki, najczęściej jedno, góra dwupiętrowe, tu przeważają bloki kilkupiętrowe, takie typowo włoskie.
Dojeżdżamy na dworzec autobusowy – jeszcze z autobusu widzę na sąsiednim stanowisku autobus linii Latucca gotowy do odjazdu, wychodzę, pytam kierowcę czy jedzie do Aragony, potwierdził, więc proszę żeby poczekał aż wezmę bagaż. Ruszamy, muszę przyznać, że droga do Aragony nie wygląda zachęcająco… Kierowca obiecał mi powiedzieć gdzie mam wysiąść, według wskazówek Pietro, ale zapomniało mu się. Przypomniał sobie o mnie po chwili, przeprosił… Żaden problem, na szczęście nie pojechałam zbyt daleko.
To chyba główna ulica miasteczka, idę według wskazówek Pietra, skręcam w przecznicę, za kilka domów jestem już jakby za miastem, trochę się gubię, ale kiedy sięgam po kartkę z objaśnieniami, ktoś w przejeżdżającym samochodzie pyta – B&B Macalube? I pokazuje mi drogę. No i faktycznie, już widzę obrośnięty kwiatami dom, to tutaj. Ta ulica nie jest tak urocza jak wydawało się ze zdjęcia, otoczenie jest zaniedbane i nieciekawe. No cóż, miejmy nadzieję, że znajdę tu coś, co zrekompensuje to wrażenie…
Gospodarze witają mnie serdecznie, siedzimy i rozmawiamy przez dłuższą chwilę. Pietro od razu mówi, że zaraz pokaże mi okolice. Najpierw wchodzę na drugie czy trzecie piętro – wysoko – do mojego pokoju. Na tym poziomie jest B&B, składa się z saloniku z telewizorem i lodówką, trzech pokoi i łazienki. Mój pokoik jest malutki, widziałam jego zdjęcie, ale na co mi większy. Zostawiają mnie samą, mam zejść jak będę gotowa. Jestem jedynym gościem, więc traktuję salonik jako mój własny. Jest Internet, w łazience jest suszarka, jest nawet pralka.
Po godzinie wsiadam do multipli i ruszamy. Mnie ciągnie do vulcanelli, Pietro ma wiele planów najpierw. Jedziemy zobaczyć Petrę. To wielka skała pośród łąk, na wzgórzu. Niby takich skał tu jest wiele, ale ta jest niezwykła, bo mieści w sobie wiele wykutych pomieszczeń i korytarzy sprzed 3 tysięcy lat! Niektóre są zasłonięte kratą, tu widać miejsce na palenisko, widać otwór prowadzący dalej. Później wspinamy się wyżej, przechodzimy przez korytarz prowadzący na drugą stronę. To nie są jakieś jamy, tylko wysokie, wygodne przejścia, wydają się całkiem nowe. Pietro mówi, że nikt się tym miejscem nie opiekuje, po prostu tak to sobie tu stoi… Pod skałą i na skałach rosną dziko krzewy, drzewa, zioła, wszystko pachnie niezwykle intensywnie…
Później jedziemy do niezwykłej pizzerii – nie, nie jedziemy na pizzę. Jest to dawny budynek dworca kolejowego. Po zbudowaniu nowego dworca i wyremontowaniu linii kolejowej, stary budynek (jego część) został wyremontowany i urządzono w nim lokal. Ale jest on urządzony w niezwykły sposób – wszędzie, nawet w zupełnie nieoczekiwanych miejscach można zobaczyć stare urządzenia kolejowe, takie jak semafor, stara kasa, telefon, a podstawą lady jest – pionowo ułożony prawdziwy tor kolejowy, szyny, podkłady i kamienie… Reszta budynku, należąca do kogoś innego niszczeje… Jest to wyraźny przykład tego, co by można zrobić z zaniedbanego miasteczka.
Aragona jest bardzo zaniedbana, jest tu wiele budynków wybudowanych bez żadnych planów czy zezwoleń, bardzo duża część miasta sprawia wrażenie mało pozytywne. Wjeżdżamy wyżej – robi się ładniej, jest to starsza część miasta, położona na wzgórzu. Potem wjeżdżamy jeszcze wyżej – tutaj jest prawdziwe stare miasto: większość domów jest opuszczona, część się zawaliła. Niektóre jednak są odremontowane i widać wyraźnie, jakie tu tkwią możliwości. Jakby tak to wszystko wyremontować, dopieścić, można byłoby tu stworzyć coś pięknego…
Zaglądamy na podwórka, na jednym krząta się starsza kobieta, Pietro pyta, czy możemy wejść. Kobieta zaprasza, pokazuje mi, jak obudowane jest podwóreczko, jak rozrastały się dookoła zabudowania – mieszkała tu rodzina, tu syn, tu córka, tu ciotka, tu wuj. Przybywał nowy członek rodziny, to dobudowywano jeszcze jedną dobudówkę… Kobieta zaprasza do domu: w całym tym domostwie mieszka teraz tylko jej matka, 90 letnia staruszka, nie chce stąd odejść, córka dba o podwórko i opiekuje się matką. Jesteśmy w malutkim pokoiku z alkową. W alkowie stoi piękne stare drewniane łóżko, pani pokazuje mi, jak jest zrobione, i opowiada, że w alkowie niegdyś stała kołyska, sznurki przywiązane były do niej w taki sposób, że matka mogła bujać dziecko jednocześnie pracując w kuchni… Staruszka siedzi na fotelu i opowiada nam o swojej rodzinie, Pietro przedstawia się jej, no bo tu wszyscy się trochę znają, jak nie sami, to mają znajomych w rodzinie. Staruszka bardzo jest mną zainteresowana, wypytuje o moją rodzinę, o dzieci. Na pytanie, czy możemy zrobić sobie z nią zdjęcie protestuje, więc nie nalegam. Niezwykły kawałek minionego świata… Żegnamy się, dziękując za gościnę…
Chodzimy jeszcze długo po tym starym, bardzo starym mieście, Pietro pokazuje mi różne zakątki. Żeby tak udało się, żeby znaleźli się ludzie, którzy by zechcieli ocalić ten kawałek starego świata przed zagładą…
Później, już po zmroku jedziemy do miasteczka Joppolo. Pietro chce mi pokazać miasteczko o ciekawej, dawnej atmosferze, gdzie ludzie siedzą przy ulicy i rozmawiają. Kiedy dojechaliśmy miasteczko było prawie puste. Okazuje się, że tradycyjnie o tej porze – zwykłej porze passeggiaty – wszyscy siedzą w domu przy kolacji. Niewiele osób było na ulicy, ale nie żałuję, bo miasteczko bardzo ładne, zadbane, ciekawe.
Macalube musi poczekać do jutra…
Najpierw śniadanie, potem Pietro zawiózł mnie do zamku księcia Aragony, który następnie książę ów przekazał zakonnicom na cele dobroczynne. Księcia już nie ma, zakonnic też, ale wolontariusze nadal zajmują się tu imigrantami i biednymi ludźmi, między innymi karmiąc ich. Pan Carmelo specjalnie dla mnie otworzył sale i pokazał mi wnętrze. Wcześniej nie byłam zbyt chętna na oglądanie pałacu, bo nie przepadam za zwiedzaniem wnętrz, ale to co widziałam było niezwykle ciekawe. Sale piękne i bardzo skromne, pamiątki niezwykle ciekawe. Mam nadzieję, że zdjęcia pokażą o co chodzi...
Później pojechałam do Agrigento autobusem, kupiłam bilet powrotny oszczędzając sporo (co z tego, skoro potem go zgubiłam jakoś (albo tak dobrze schowałam... i musiałam kupić bilet jednorazowy...). Dowiedziałam się, że jutro (niedziela) autobusy nie kursują! Bosko! A ja jutro rano jadę do portu z bagażami! Jak do tego dodać, że dowiedziałam się - od użytkownika tej strony, który teraz jest na Lampeduzie - że ostatnio odwołano prom z powodu wysokiej fali, no to ogólnie jest nieźle...
Ale dalej już było pozytywnie...
Autobusem miejskim dojechałam do Doliny Świątyń, wydałam majątek na bilety (10 euro za wstęp, 1 euro za mapę, 4 euro za ogród i jeszcze poszło na jedzenie, bo przez to jeżdżenie z Pietrem nie kupiłam prowiantu i po przejściu jednej czwartej zaczęłam umierać).
Tak jak myślałam, Dolina Świątyń robi wrażenie. I te świątynie, które się zachowały pięknie, i te, które bardziej leżą niz stoją... Piękne też rośliny, widoki... Jak już się najadłam i napiłam oraz odpoczęłam, potem bez problemu przeszłam cały szlak. Słońce grzeje kiedy nie ma chmur, kiedy są chmury robi się rzeźko, upał jest taki bardziej polski.
Potem wróciłam autobusem na dworzec autobusowy, stwierdziłam że mam godzinę do autobusu, więc połaziłam dookoła, chyba to było coś jak trochę stare miasto... Jutro mam nadzieję na więcej Agrigento. Pietro mi pożyczył mapę, ale ją zostawiłam w domu...
Teraz odpoczywam, i niedługo mamy zobaczyć wreszcie Macalube, a potem z pewnością jeszcze dużo, bo Pietro liczy na to, że rozpropaguję Aragonę w Polsce i staje na głowie, żeby mi wszystko pokazać. Właśnie się dowiedziałam, że dziś są imieniny Piotra i Pawła, więc muszę mu złożyć życzenia. A swoją drogą, bardzo jestem ciekawa, czy on wszystkich swoich gości tak oprowadza jak mnie...
Kiedy zobaczyłam wczoraj Aragonę, nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia, dziś już to widzę inaczej. Ale jak by nie było, nie żałuję, że tu się zatrzymałam, bo to wszystko co Pietro mi pokazał jest tego warte.
No i co ja mogę powiedzieć... Vulcanelli to coś nieprawdopodobnego! Mogłam tam zostać jeszcze wiele godzin, ale Pietro miał mi tyle innych rzeczy do pokazania... Nie wyobrażałam sobie, na jaką skalę to zjawisko, jakie to rozległe, choć same wulkaniki były malutkie, ale bulgały, plumkały, rozlewały się...
Najpierw było takie zastygłe błoto o niezwykłym rysunku, a na nim gdzieniegdzie takie maluchy bulgające. Potem Pietro wszedł jakby o stopień wyżej, a to był skutek dużej erupcji. Okazuje się, że prócz tych maluchów, które tam stale działają, raz są większe raz mniejsze, raz jest ich więcej raz mniej, co pewien czas występuje duża erupcja, którą słychać w Aragonie! Poniżej jest film z takiej dużej, całkiem wyjątkowej erupcji z 2008 roku, ale to co tu widzimy, Pietro mówi, że był tu w maju, i tego nie było!
Macalube to nie tylko vulcanelli - to rezerwat przyrody! Gdyby pogoda była typowa, nie miałabym szans tego zobaczyć, bo rezerwat żyje wiosną a latem wszystko wysycha... Dzięki temu, że w tym roku wiosna spóźniła się o co najmniej miesiąc, to cudne miejsce żyje, pachnie, gra i śpiewa...
Potem pojechaliśmy zobaczyć tysiącletnie drzewo oliwne - trzeba było się przedzierać przez pole, na którym wśród różnych innych rzeczy poniewierały się odłamki starożytnych naczyń, a obok drzewa widać było ponoć rzymskie wykopaliska. O to wszystko nikt nie dba, nikt się tym nie zajmuje, tylko Pietro zbiera takie cuda i usiłuje je rozpowszechnić.
Potem pojechaliśmy zobaczyć ruiny starego młyna, zagubione wśród pól, nie wiadomo skąd brano wodę do poruszenia młyna, ale wyraźnie widać jego konstrukcję - też Pietra odkrycie. Weszliśmy na górę, było wysoko, grzecznie za nim szłam, ale się bardzo bałam...
Potem zawiózł mnie do dawnych kopalń miedzi, które należały do rodziny Pirandello (który pochodził z Agrigento). Ktoś kiedyś wziął wielkie pieniądze za urządzenie tu atrakcji turystycznej, po czym nikt więcej się tym nie zajmował, sprawę zostawiono i to wszystko zarastają rośliny...
A potem, kiedy już zmarzłam i zgłodniałam, marząc o kupnie owoców chciałam go zapytać, czy znajdziemy jakiś sklep warzywny, zatrzymał się przy sadzie, weszliśmy tam przez dziurę w płocie (powiedział, że nie wziął kluczy) i najpierw jedliśmy niesamowicie słodkie wiśnie, potem zjadłam 15 kilo gruszek, były tam jeszcze drzewa cytrynowe (nie jadłam, ale dostałam cytrynę w prezencie), granat, inne gruszki i figi (ale niedojrzałe) i masę innych, których nie pamiętam.
Potem przed domem Pietro znalazł na ścieżce świetlika, zanieśliśmy go jego żonie, a potem wypuściliśmy na wolność. Potem wszystko to co widzieliśmy w naturze, plus jeszcze dużo, dużo więcej musiałam obejrzeć na jego komputerze...
Aha, problem z brakiem autobusu się rozwiązał. Pietro powiedział: non ti preoccupare, ti accompagno io! (nie martw się, ja cię zawiozę!). A więc się nie martwię :)
No tak, wiem, że nic nie wiem... Morze jest mocno wzburzone, Pietro zadzwonił do portu, włącza się automat, który mówi, że wczoraj prom nie wypłynął. Co będzie dzisiaj, nie wiadomo, nie mówią, pewnie nawet nie wiedzą... Prognozy mówią, że dziś w ciągu dnia i wieczorem ma być morze silnie wzburzone, w nocy wzburzone, a jutro już tylko trochę. Czy prom wypłynie w nocy, czy może wypłynie później, czy wcale?
Za chwilę jadę z Pietrem do Porto Empedocle, spróbujemy się czegoś dowiedzieć, jeśli się da. Potem zostawię bagaż - jeśli z góry nie powiedzą, że nie ma promu, ale wątpię - i chciałabym połazić po Agrigento, a potem wybrać się autobusem w kierunku Realmonte, do Schodów Tureckich, i potem wrócić do portu piechotą. Taki mam plan, a co z tego wyjdzie, zobaczymy. Gdyby prom miał nie wypłynąć, mam dać znać, to Pietro po mnie przyjedzie...
\więc proszę trzymać kciuki za to morze, żeby się przestało wzburzać!
Pietro nie byłby sobą, gdyby jadąc do portu nie zawiózł mnie gdzieś po drodze. Ponieważ rozmawialiśmy o różnych możliwościach działań dla turystyki, na przykład o agroturystyce – jako że są to tereny rolne – zajechaliśmy do San Benedetto (chyba tak się ta miejscowość nazywa) niedaleko Aragony. Mieści się tu stadnina koni, licząca kilkanaście różnej rasy koni (w tym jeden koń … do baletu…?!?), są też tutejsze kozy z zakręconymi rogami, jest paw, jest kilka psów, a ludzie mają masę pomysłów. Robią wycieczki po okolicy, w tym do Macalube (mają z tym nieco problemów, władze nie bardzo im zezwalają, ale trzeba przyznać, że te okolice idealnie nadają się do konnych wycieczek).
W końcu ruszamy do portu. A tu dowiaduję się, że … nic nie wiadomo. Jest niedziela, nie tylko autobusy nie kursują, ale też biuro Siremar jest zamknięte i nie wiadomo, o której będzie otwarte, z pewnością po południu. No i nie wiadomo, czy prom odpłynie, decyzja ma być wieczorem. To co widać na morzu raczej nie napawa optymistycznie… Zaczynam opracowywać plan B… Choć Pietro jest gotów wieczorem po mnie przyjechać w razie czego, a Angela zapowiedziała, że nie będzie tykać mojego pokoju, żebym w razie czego mogła do niego wrócić, myślę, że to nie ma sensu. W razie czego poszukam czegoś tu, w Porto Empedocle, a jutro wybiorę się na jakąś nieprzewidzianą w planie wycieczkę. Tylko że raczej pomysł z zachodem słońca nad Schodami Tureckimi nie wypali, po prostu, na wszelki wypadek muszę być tutaj wcześniej, dużo wcześniej.
Pietro zostawia mnie na dworcu autobusowym, żegnamy się, dziękuję mu serdecznie za niezwykle ciepłe przyjęcie i te wszystkie fantastyczne rzeczy jakie mi pokazał. Sprawdzam o której mam autobus do Realmonte – w niedzielę tylko o 15, ale całkiem mi ta pora odpowiada. Mam trzy godziny na Stare Miasto w Agrigento.
Ruszam w Miasto. Już wczoraj tu kawałek przeszłam, więc teraz mi łatwiej, nie mam mapy, ale doskonale widać, gdzie iść. Główna ulica to via Atenea, od niej odchodzą najczęściej w górę małe uliczki, czasem schodki. Główna ulica jest elegancka, ale te boczne uliczki bardzo często przypominają stare miasto w Aragonie… Mnóstwo jest domów w bardzo złym stanie, choć widać, że odremontowane byłyby piękne. Sporo mieszkań jest pustych, ale między nimi widać ślady życia. Oj przydałyby się tu jakieś dotacje, przydałaby się gospodarna ręka, można by zrobić z tego coś pięknego…
O 15, po odpoczynku i przekąszeniu czegoś w barze ruszam do Realmonte. Pietro poradził mi, żebym poprosiła kierowcę, by mnie wysadził jak najbliżej Scala dei Turchi. Tak zrobiłam, a kierowca odpowiedział zagadkowo: gdziekolwiek bym panią wysadził, wszędzie będzie daleko… I po prostu wysiadłam na przystanku w Realmonte. Małe miasteczko, takie typowo tutejsze. Miła starsza pani pokazała mi drogę – po prostu iść w dół.
A więc idę w dół, ale to nie do końca jest możliwe, bo potem jest droga w bok, i nie ma w dół. Usiłuję jakoś z tej drogi zejść, wciąż wchodzę na czyjeś podwórka i muszę wracać. Gdzieś tam zlatuję ze skarpy usiłując iść na skróty. Zaczyna mnie to wkurzać, bo jest tu parę wielkich tablic, że Ralmonte to miasto Schodów Tureckich, a nie ma kierunkowskazów (nie mówiąc już o tym, że przydałby się jakiś dojazd do takiej atrakcji). Idę szosą, znów skręcam, bo widzę coś białego nad morzem, chcę tam dojść, ale tak się nie da. Znów wracam na szosę i tak w kółko.
Jacyś starsi panowie jadący samochodem zatrzymują się, pytając, czy nie wiem gdzie te schody są. Pokazuję im, że tam, tylko nie wiem jak tam się dostać. Proponują, że mnie podwiozą, to wspólnie znajdziemy. Jedziemy, widać za chwilę sznur samochodów zaparkowanych, napis Schody Tureckie. Wysiadam, dziękuję, idę w kierunku napisu, a tu dalej nie wiadomo, gdzie tak naprawdę należy iść. Ileś czasu główkuję, aż w końcu znajduję małe schodki właściwie do jakiegoś baru, ale one mijają ten bar i schodzą do plaży, takiej normalnej, z piachem, ale w oddali, tam skąd przyjechaliśmy błyszczą pod słońce bielą SCHODY.
Wiatr wieje, zwiewa czapkę, sypie piachem, fale wariują, słońce świeci, nie ma za bardzo jak tym schodom zrobić zdjęcia. Ludzie nie kąpią się, niektórzy się moczą do kostek, ale jest tu pełno tych ludzi, no tak, niedziela, błąd… Dochodzę do tej bieli, masa ludzi, stoją, chodzą, leżą, ktoś siedzi i czyta. Niektórzy pozostawiali na bieli swoje imiona lub też napisali kogo kochają… Wspinam się, im jestem wyżej, tym bardziej wścieka się wiatr. Usiłuję robić zdjęcia, ale nie jest to łatwe w tych warunkach, raz, że wiatr tak mocno wieje, a teren jest mało przyczepny, ten wiatr naprawdę może przewrócić, a tu by to nie było sympatyczne. A po drugie, piach i pył wszędzie, boję się o aparat Angelo…
Tam dalej, za załomkiem, jakby za rogiem jest dużo mniej ludzi, jak by tam dojść, można by schodom zrobić zdjęcie ze słońcem… Próbuję, ale rezygnuję, jest to zbyt niebezpieczne. Prawdę powiedziawszy, mam tych schodów tureckich już dość… Trzeba by tu przyjść poza sezonem, kiedy nie będzie tu tego tłumu, i do tego w bezwietrzny dzień.
Postanawiam w takim razie pójść plażą do portu. Myślałam, że na Schodach spędzę dużo więcej czasu, pierwotnie chciałam tu zobaczyć zachód słońca. Teraz jednak ruszam z powrotem już o 17.00.
Straszyli mnie, że to tak daleko. Według mnie dużo dalej i dużo mniej przyjemnie szło się z Realmonte do Schodów. Gdyby ci panowie mnie nie podrzucili, spędziłabym na tej szosie o wiele więcej czasu, a co to za frajda, iść szosą. Tymczasem od Schodów Tureckich do prawie samego portu idzie się cały czas piaszczystą plażą. Wiatr dmucha, ale nie tak mocno jak na schodach, tam to było nie do wytrzymania, choć i tak jestem wysmagana. Jednak droga jest bardzo miła. Obserwuję ludzi na plaży, prawie nikt nie wchodzi do wody, fale są wysokie i cały czas się zastanawiam jak to będzie z tym promem.
Z bardzo daleka widzę zabudowania portowe, jest jeszcze dalej, bo plaże zakręcają, ale idzie się sympatycznie. Cała trasa zajęła mi (z jedzeniem) godzinę i 40 minut.
W końcu docieram do portu, idę prosto do biura Siremar. Uff, prom płynie! Drukują mi bilet na podstawie mojego wydruku z Internetu – no i teraz mam … ponad 5 godzin do wypłynięcia! Rany, co tu robić? Marzy mi się łóżko, kąpiel, mam dość chodzenia, jestem niewyspana. No, ale wiadomo, na promie z tym wszystkim będzie problem. Snuję się po mieście.
Miasto jest całkiem sympatyczne, zadbane. Bardzo dużo otwartych lokali, ludzie zaczynają się przechadzać po ulicy. Panie z torebkami pod rękę z panami, widziałam takie pary chodzące tą samą ulicą tam i z powrotem. Po jakimś czasie kupuję pizzę i siadam na placyku, gdzie widzę coraz więcej ludzi. Typowa passeggiata. Jest na co popatrzeć. Panie z torebkami jak wyżej, również w bardzo starszym wieku. Młodsze panie ubrane jak na wesele (nasze, bo oni na wesele ubierają się jak na bal). Dzieciaki wystrojone. Chłopaki z obowiązkowym czubem na żel, strzelające oczami na boki pt: „patrzcie, jaki jestem ładny”. Dziewczyny na obcasach, w szortach albo bardzo strojnych sukienkach. Bardzo dużo błyszczących strojów, ozdób.
Widzę, że z boku ustawia się muzyka. Nie za głośno gra głównie z nagrań. Na placu szczebiocą dziewczyny, pokrzykują chłopaki, wystrojone dziewczynki ganiają się, dzieciaki ścigają się na hulajnogach. Na ławeczkach, na murkach przysiadają starsi i młodsi, przyglądają się, zagadują do siebie… Siedzę i patrzę długo… Posiedziałabym jeszcze, ale zwyczajnie mi zimno… W dzień jest ciepło, prawie upalnie, ale wieczorem robi się chłodno!
Odbieram z baru moją walizkę i idę do promu. Mam wykupione miejsce w przedziale, coś w rodzaju kuszetki, zupełnie sobie tego nie wyobrażam. Steward prowadzi mnie do przedziału, wydaje pościel (to znaczy oczywiście prześcieradła), rozkłada jedną kuszetkę, mówi, że przyjdzie tu jeszcze druga osoba. Mam nadzieję, że nie przyjdzie…
Pod tym prześcieradłem bym zamarzła, ale mam ze sobą mój prześcieradłowy śpiwór, więc to wszystko razem chyba pozwoli mi przespać się ciepło. Oby, bo zaczyna mnie boleć gardło…
No i teraz leżę sobie na mojej leżance, za 50 minut odpływamy, usiłuję wzrokiem zmusić tę drugą leżankę, żeby pozostała pusta na całą podróż. O siódmej według rozkładu mamy być na Linozie, oczywiście, wysiądę niewyspana i zmęczona a do wieczora będzie daleko ale już się cieszę, że następną noc wyśpię się w normalnym łóżku. Będę miała tam kuchnię, tylko że … co mi z tego, skoro jedyne czego mi w kuchni potrzeba prócz lodówki, to możliwość zrobienia kawy jak tylko się obudzę, ale kawy nie mam, bo po prostu w niedzielę nie ma tu gdzie kupić nic do jedzenia…
Nic to! Mam wrażenie, że zasnę zanim prom ruszy…