Idącym na Montagnole radzę bardzo uważać na szlak – w wielu miejscach się gubi w roślinach - są tam takie wielkie pola paproci. Zgubienie szlaku może być niebezpieczne, szczególnie podczas powrotu. Radzę też ubrać się koniecznie w długie spodnie lub bardzo wysokie skarpety, najlepiej podkolanówki, a jeszcze lepiej na to wysokie getry...
Jaka jest wada Alicudi? Prócz schodków ;) – osty. Osty, osty i jeszcze raz osty. Prócz ostów różne inne kolczaste rośliny. Jeżyny, i co jeszcze się da. To wszystko tnie, kłuje, kaleczy. Najwięcej tego jest po drodze do Pianure, choć i wcześniej też nie powiem, kłuło, raniło, kaleczyło. Nogi mam tak pocięte, poranione, pokaleczone, pokłute, że chyba nie ma na nich centymetra zdrowego...
A więc, Pianure (Dirittusu - dawne kratery, świadkowie ostatniego wybuchu wulkanu na wyspie).
Podczas gdy Montagnole to dwa szczyty, choć na samej górze wyglądają jak niewielkie kopce, ale to najwyższe wzniesienie na wyspie – Pianure (płaszczyzny) to obszar płaski, choć bardzo wysoko. Według mapy, 0 schodków. To mi się podoba!
Idąc wybranymi przeze mnie szlakami, można wracając z gór na rozstaju dróg pójść drugą drogą i idzie się dużo dalej niż Montagnole, ale nie do góry. No to idę.
Najpierw jest cudny cień pod wysokimi drzewami – piję, jem, odpoczywam. Potem ruszam. Widać coś w rodzaju łąki, bardzo sielskiej, po bokach wysokie skały, a między nimi morze. Jakoś dużo tego morza – przecież ja mam morze za plecami, a tu morze jeszcze z prawej, i jeszcze przede mną – czyli z trzech stron morze! ...
Skały mają ciekawe kształty, w jednej widać jakby pieczarę. Chętnie bym w niej odpoczęła w cieniu, ale najpierw trzeba tam dojść. Osty, coraz więcej ostów. Ja już nie chcę tych ostów! Tu są całe pola ostów, jak tu iść! W pewnym momencie mam kryzys. Nie idę dalej! To nie ma sensu! Płaszczyzna jak płaszczyzna, widzę przecież jak to wygląda, mogę wrócić! Przecież nie mogę tak zakatować nóg, do jesieni będę miała ślady!
Ale zaraz przychodzi druga myśl – szkoda, tyle przeszłam, jak tu się wycofać, przecież muszę dojść do końca. Zaciskam zęby i ruszam w ostowe pole. Tego świństwa nie daje się ominąć, przydeptać, ja idę, a to mnie smaga, kaleczy, rani, parzy. A ja idę...
I kiedy dochodzę do końca, już wiem, że warto było... To nie tylko płaszczyzna, nie tylko niby łąka. Tu się nagle pokazuje koniec wyspy, a z boku wysoka, stroma, niedostępna góra - to przecież moje Montagnole od dołu! Skały o różnych kształtach, w dole morze, bardzo stromy brzeg. To jest cudne, niezwykłe miejsce!
Skała z jaskinią okazuje się niesamowicie stromym urwiskiem, a jaskinia wisi tam gdzieś wysoko. Na polu stoją dwie jakby lepianki, zbudowane z kamieni bez użycia zaprawy. Wchodzę do jednej z nich, napawam się chłodem. Jak to wszystko się trzyma nad moją głową, zupełnie jak igloo...
Trzeba wracać. Przyszłam przez osty, to muszę wrócić przez osty, innej drogi nie ma. Staram się to zrobić bardzo szybko. Mijam całą płaszczyznę, potem jest znajome drzewo z cieniem, potem rozstajna droga. Mijam znów znajome, stare domy Montagna, docieram do kościoła San Bartolo, znów odpoczywam tu jak rano...