Później jest rozwidlenie dróg – droga w górę prowadzi do wyludnionej wioski Bazzina Alta (czyli Bazzina Wysoka), w dół - do wioski położonej nad samym brzegiem morza, w dolinie Bazzina. Jeśli dojdę do Bazzina Alta, to „zaliczę” wszystkie punkty z mapy. Ale ja naprawdę mam już dość... Idę w tamtą stronę, widzę z daleka wzgórze, na którym stoją stare, opuszczone domy. Nie, nie muszę tam dotrzeć. Już wiem, jak to wygląda. Schodzę bardzo stromą kamienną ścieżką do Bazzina, do poziomu morza.
Po drodze nagle na kamiennych schodach widzę ogromny głaz. Z lekka się przestraszyłam – czyżby to znaczyło, że te głazy spadają? Ile już takich minęłam, które mi wisiały nad głową, mogły spaść?!?
A po drugie, zastanawiam się, i co teraz? Szlak wyraźnie prowadzi dalej... Obejść głazu się nie da. Wchodzę na niego, znów coś mi się wbija w łydkę, leci krew... Jestem dość wysoko nad ścieżką, udaje mi się zeskoczyć... Kiedy już jestem po drugiej stronie, widzę, że pod głazem jest przestrzeń – chyba należało przecisnąć się dołem, tędy prowadzi szlak... Ale kto wie, może lepiej zlecieć z głazem niż być pod nim, jeśli zechce mu się sturlać...
Schodzę wreszcie na sam dół, dochodzę do kamiennej plaży. Nie mam niestety nic do kąpieli (poszłam przecież w góry, a nie na plażę!), a do tego te nogi, jakby się znalazły w słonej wodzie, to bym chyba się wściekła...
Spaceruję po plaży, potem ruszam dalej. To będzie ostatni etap mojej wycieczki – z mapy wynika, że idąc różowym szlakiem z Bazzina dojdę do kościoła, który stoi dwa kroki od domu Giovanny! Z pewnością trzeba będzie wejść trochę na górę...