13Bardzo chciałabym opowiedzieć o tej mojej pierwszej i największej podróży. Mam jednak wątpliwości - z podróży tej nie zachowały się prawie zdjęcia, a te, które mam, to zaledwie parę wyblakłych szarobiałych odbitek, które prawie nic nie pokazują z tego co tam przeżyliśmy i zobaczyliśmy, a w pamięci zachowały się, głównie przygody, niewiele więcej. Więc czy taką podróż, głównie do czytania a nie oglądania kogoś zainteresuje?...

Ja bym jednak bardzo chciała opowiedzieć o tej wyprawie z kilku względów:
- dzisiejszy świat już nie pamięta jak organizowało się wyjazdy trzydzieści pięć lat temu i może warto o tym opowiedzieć... - nie wiem, czy ludzie których spotkaliśmy po drodze, i którzy zostali w mojej pamięci jako niezwykle uczynni, gościnni i przyjacielscy, jeszcze dziś podobnie by podchodzili do bandy dziwolągów z plecakami - chcę wierzyć że tak...
- ponieważ pod względem fotorelacji z podróży miałam wyjątkowego pecha - aparat zepsuł się przed pierwszym meczetem, a zdjęcia z drugiego, prostej smienki pożyczonej po tygodniu, zaginęły na spotkaniu powyjazdowym (pewnie się komuś spodobały...)
- moja pamięć o tym przeżyciu nie bardzo może posiłkować się obrazami... Bardzo wiele wspomnień ukryło się gdzieś w zakamarkach pamięci, ale ja wiem że one tam są...

Dlatego mam nadzieję, że wracając do tych wspomnień powoli przypomnę sobie wiele, że ta opowieść będzie się rozwijać i uzupełniać... Dlatego piszę ją głównie dla siebie... - w trakcie pisania, otrzymałam od mojej ówczesnej przyjaciółki, zwanej Kali :), kilka zdjęć, widokówek oraz rzecz bezcenną – notesik z zapiskami z podróży, nie jest ich wiele, ale postaram się je wykorzystać w moim opowiadaniu - dziękuję, Kali! Cytaty z jej notatnika będą przytoczone kursywą. - i jeszcze mam taką niewielką nadzieję, że kto wie, może przeczyta tę relację ktoś jeszcze kto był ze mną na tej wyprawie, może uzupełni moje wspomnienia, poprawi, może uda się znaleźć więcej zdjęć a może odnajdą się moje...

A więc ... czas uruchomić wspomnienia...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 2245

Kiedy chodziłam do liceum, głośno było o wyprawie studenckiej URSUSEM na Saharę. Ursusem, traktorem! Dziś nikt o tej wyprawie nie pamięta, wtedy to była rewelacja. Marzyłam skrycie o tym, żeby wziąć udział w tego typu wyprawie, nie ważne, traktorem, balonem, pieszo czy na pontonie. Żeby zwiedzać świat, dotrzeć do tambylców, pobyć z nimi, pożyć ich życiem.

W owych czasach pojechać za granicę można było jedynie albo na oficjalne zaproszenie (miałam wielkie pretensje do mojej rodziny, bo nie mieliśmy nikogo za granicą...) albo na wycieczkę biura podróży (brak kasy) albo na tzw promesę dolarową przydzielaną (albo nie) przez bank ... no, chyba na tym koniec. Paszport dostawało się (albo nie, jeśli nie, to bez podania przyczyny) na podanie, tuż przed wyjazdem, na ściśle określony termin i te kraje na które wystąpiło się w podaniu.

Po wyjeździe trzeba było paszport oddać, i to się łączyło często z wielkim stresem - można się było dowiedzieć, że za jakieś grzeszki (przedłużenie na przykład pobytu w państwie tranzytowym o parę dni, w zgodzie z wizą, no ale przecież paszport był do innego państwa, więc jaki był cel? - taki zarzut postawili mi po tej podróży) - następnym razem o paszporcie nie ma co marzyć... A więc taki normalny człowiek jak ja, bez specjalnych środków i możliwości, bez rodziny za granicą o dalekich podróżach mógł jedynie marzyć. No to tak sobie marzyłam o wyprawie traktorem na Saharę lub gdziekolwiek i czymkolwiek...

Na początku studiów zapisałam się do klubu turystycznego UNIKAT przy UW. I tam spotkałam kogoś, kto był na tej magicznej wyprawie traktorem! Po spotkaniu powiedziałam: dałabym wszystko, żeby móc wziąć udział w tego typu podróży... Po kilku tygodniach w klubie powiedziano mi: organizujemy autostopową wyprawę na Bliski Wschód, do Turcji, Syrii, Libanu. Chcesz jechać? - straciłam oddech... - No pewnie, wykrztusiłam. Nie miałam pojęcia, co na to rodzice, czy będzie na to kasa, czy to możliwe. Ale to nie było ważne - JADĘ NA BLISKI WSCHÓD, nic więcej się nie liczy!

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 665

Nasza grupa liczyła kilkanaście osób. Nie wiem dokładnie, bo prawie nigdy nie byliśmy razem, jeżdżąc autostopem dzieliliśmy się na grupki i spotykaliśmy się w umówionych miejscach, ale rzadko wszyscy. Oczywiście, nie było telefonów komórkowych :)

Żeby wyjechać, potrzebowaliśmy:

- jak najtańszego kosztorysu, nad tym pracował nasz kierownik wyprawy.
- paszportów, o które mogliśmy wystąpić jako organizowana przez klub wyprawa
- promesy dolarowej*, która była warunkiem otrzymania paszportów
- wiz do wszystkich krajów na Bliskim Wschodzie, oraz do Austrii, jako kraju tranzytowego
- szczepienia na cholerę (nie jestem na 100% pewna czy to o to szczepienie chodziło, ale chyba tak...)
- super oszczędnego ekwipunku i wygodnego plecaka**.

Koszt wyprawy (dla mnie) był taki (z pamięci, mogę coś pokręcić): 500zł za 100 dolarów, bilet na pociąg osobowy (najtańszy możliwy) Warszawa-Svilengrad, adidasy, dżinsy, słomkowy kapelusz, 50 zł na paszport studencki, niewielka suma na wizy. To wszystko.

*W owych latach już o tyle łatwiej niż za czasów Żelaznej Kurtyny można było wyjechać za granicę, że mając udokumentowane środki na pobyt za granicą można było się starać o paszport pod warunkiem przyznania przez bank tzw promesy dolarowej. Dolary na czarnym rynku kosztowały 100 zł, w banku 50 zł. Jeśli bank wydał taką promesę, można było się starać o paszport, a z paszportem można było przed samym wyjazdem wykupić przyznaną walutę (kilka godzin w kolejce w banku...). Na wyjazd do Europy przyznawano 100 dolarów, na kraje pozaeuropejskie - do 150 dolarów. Ludzie najczęściej dokupywali na czarnym rynku dolary, i przewozili je z wielkim strachem, pomysłowo ukryte - posiadanie nieudokumentowanego pochodzenia waluty było karane, jedną z kar był zakaz ubiegania się o paszport!

A więc my złożyliśmy podania o 150 dolarów. Ja chciałam wziąć tylko 100 dolarów, bo na więcej nie stać było mojej rodziny, ale grupa poprosiła mnie, żebym wzięła więcej dla kogoś innego i tak zrobiłam. Oczywiście, to nie było legalne:)

**Nie miałam plecaka ze stelażem, jaki był wymagany na ten wyjazd. Kierownik żądał takiego plecaka, tłumaczył, że w gorących krajach musimy chronić plecy dla dobra wyprawy, bo każda choroba utrudniała jej realizację. Ale takich plecaków nie było w sklepach a jak były to kosztowały straszne pieniądze. Więc tata zrobił mi stelaż do mojego brezentowego plecaka z ... cienkiej dykty, którą przywiązał do rurek linką! Plecak sprawiał się doskonale, mimo - jak będzie potem - ciężko poparzonych słońcem ramion i pleców, i mimo, że zgodnie z moją ówczesną hierarchią wartości w skład super oszczędnego ekwipunku musiała wchodzić moja ukochana książka do poduszki - Mały Książę (czego moi koledzy nie mogli mi wybaczyć...)

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 647

"I wreszcie ruszamy! Jedziemy pociągiem osobowym, z przesiadkami - tak będzie najtaniej. Podróż będzie długa, na miejscu mamy być dopiero o 18.25 następnego dnia. Ludzie wydają się raczej sympatyczni, przynajmniej na razie. Miejsca mieliśmy siedzące aż do Sofii" (z notatnika Kali).

Pierwszy etap podróży prowadzi tranzytem przez Lwów do Sofii. We Lwowie pociąg staje na stacji, ale nie wolno wysiadać - drzwi i okna są zamknięte! Patrzymy przez szyby na ludzi na stacji i usiłujemy sobie wyobrazić jak tam jest w tym zakazanym Lwowie... W pociągu przez głowę przebiegają marzenia - jak to będzie...?

Nasza wyprawa ma na celu zbadanie możliwości jak najtańszego zwiedzenia jak najwięcej. Program zakłada:
- przejazdy kiedy to tylko możliwe autostopem, przy czym grupa z reguły ma się dzielić na podgrupy, nie mniejsze niż dwie osoby,
- dziewczyny nigdy nie mogą podróżować bez opieki chłopców;
- spać mamy jeśli tylko to możliwe pod gołym niebem we wszelkich możliwych tanich miejscach jakie się przydarzą, oraz - jeśli będzie taka możliwość, w domach u ludzi (mamy jeden namiot, nie mamy materaców, nie słyszano wtedy o karimatach, każdy ma folię, którą mamy podkładać pod śpiwory);

Jedziemy trasą, gdzie rzadko docierają turyści, też dlatego, że w turystycznych ośrodkach wszystko jest drogie i nastawione na turystyczny biznes. My chcemy dotrzeć tam, gdzie ten biznes jeszcze nie dotarł... Czy to się uda...? Polacy w owych latach wyjeżdżają do Turcji i nie tylko tam, ale są to wyjazdy głównie „zarobkowe” - jedzie się coś sprzedać i coś kupić... Mnie zawsze brzydziła taka forma "turystyki" i nie chciałam mieć z nią nic do czynienia...

Pociąg jedzie całą noc, kołysze, w końcu usypiamy, wiezieni poprzez ciemność na południe...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 583

Ok. 11-tej byliśmy w Bukareszcie, niestety, w pociągu do Sofii był nieprawdopodobny tłok, więc odjechał bez nas. Okazało się, że skorzystaliśmy na tym, bo zwiedziliśmy sobie troszeczkę Bukareszt, mając 8 i pół godz. do następnego pociągu do Sofii. Widzieliśmy Bukareszt tylko pobieżnie, ale wydał mi się miastem ciekawym, gdzie nowoczesna architektura sąsiaduje ze starą, z mnóstwem ozdrobnych gzymsów, płaskorzeźb i oryginalnych kopuł. A ludzie? Wydają się żyć dość skromnie - to z notesu Kali, a ja pamiętam głównie winiarnię w pobliżu dworca, gdzie można było kupić wino z beczek. Poprosiłam o nalanie ile się zmieści do manierki, i potem popijałam sobie podczas dalszej podróży, a wszyscy myśleli że to herbata...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 567

Pociągiem docieramy do Svilengradu. Stąd już pieszo idziemy do granicy bułgarsko-tureckiej. Pamiętam, że duże wrażenie zrobiły na mnie suszące się na słońcu liście tytoniu... Tuż przed granicą poczułam się już w Oriencie...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 495

Jesteśmy wreszcie w Turcji! A oto, co zapisała Kali:

W Svilengradzie byliśmy o 16.30, a stamtąd piechotą udaliśmy się do granicy tureckiej (ok. 3,5km). Przekroczyliśmy ją więc w inny sposób, niż ci wszyscy w setkach mijających nas samochodów. Dostaliśmy mapę Turcji, plan Istambułu, potem udaliśmy się takim małym autobusikiem do Edirne, pierwszego miasta tureckiego po stronie europejskiej. Dowiedzieliśmy się też jak brzmi po turecku nazwa Polski – Pollanda, bardzo mi się to słowo podoba. Teraz jedziemy do Istambułu nocnym pociągiem, będziemy na miejscu o 8 rano.

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 527

W Stambule spędzilismy zaledwie jeden dzień, niestety, tylko tyle. Na dworcu czekał na nas znajomy Ninki i Teresy – Tajlan, bardzo fajny, uczynny i przyjazny chłopak. Dużo nam pomógł. Przede wszystkim był przewodnikiem po mieście. Najpierw zostawiliśmy rzeczy w schronisku młodzieżowym (8 lirów za nocleg), a potem poszliśmy na zwiedzanie meczetów – Hagia Sophia i Błękitnego Meczetu. Pierwszy wyłożony śliczną mozaiką z olbrzymią kopułą i z dwoma minaretami, drugi natomiast utrzymany w błękitnym kolorze, wyłożony dywanami – buty zostawia się oczywiście przed wejściem, na odpowiednich półkach.

Miasto jest bardzo kolorowe, kapitalne. Nawet zwykłe bloki mieszkalne są w kilku kolorach! Na ulicy pełno handlarzy, zachwalających na całe gardło swoje towary. Od małego wszyscy handlują, nadskakują, biegają. Później w takiej piwnicy, jak hipisowskiej, ciemnej, głośnej piliśmy pycha herbatę i jedliśmy arbuza. Przedtem byliśmy jeszcze na bazarze – krytym, olbrzymim, pełnym kolorowych świateł, neonów, reklam, kapitalnych towarów, kupców i naganiaczy, siedzących przed sklepikami. I, ciekawostka – o wszystko można się tam targować! Opuszczają nawet i pół ceny!

Później Bosfor w nocy – bomba! Przeszliśmy sobie mostem pontonowym na drugą stronę miasta, Tajlana i jego kolegę zaprosiliśmy na „party” przy piwku, było bardzo miło. Śpiewaliśmy piosenki, gadaliśmy, zeszło się jeszcze kilku Turków i oni także śpiewali.

Tę odrobinę czasu jaką mieliśmy spędziliśmy chłonąc wszystkimi zmysłami orient - zapachy, smak mocnej i bardzo słodkiej herbaty w małych szklaneczkach, serwowanej na każdym kroku, hałas - ogromny hałas ulicy, klaksonów dźwięczących od świtu do nocy (do dziś dźwięk klaksonu na ulicy kojarzy mi się z tamtym światem), nawoływanie, krzyk, kolory, kolory wszystkiego - nieba, ozdób wszędzie gdzie tylko się da, kolorowych ciężarówek obwieszonych światełkami i ozdóbkami (podczas gdy w ówczesnym świecie PRL wszystko było szare, bure, brzydkie...)

Z kolegą, zwanym Dromaderem wybraliśmy się do suku i podziwialiśmy te wszystkie cuda. Stanęliśmy przed wystawą złotnika, ten natychmiast zaprosił nas do środka, najpierw poczęstował słodką jak ulepek herbatą, a potem zaczął namawiać na kupno obrączek. Bawiła nas ta sytuacja, bo poznaliśmy się zaledwie wczoraj, ale Dromader dla sportu zaczął się targować, podając najbardziej nieprawdopodobnie niską cenę. Zaczęły sie lamenty i oburzenie, podczas gdy my wiedząc, że nawet taka suma była dla nas nieprawdopodobnie wysoka... czuliśmy się bezpiecznie. W końcu pożegnaliśmy się, dziękując za herbatę i skierowaliśmy się do wyjścia, po czym sprzedawca zaczął nas gonić, przystając na podaną przez nas cenę! Teraz już musieliśmy zwiewać, no bo tak się chyba nie robi...

Na suku zafascynowały mnie tkaniny, zwisające z ogromnych bali, kupiłam sobie wyszywaną tunikę, którą mam do dziś (dziś byłaby całkiem w modzie...) i to była chyba jedna z trzech rzeczy jaką kupiłam podczas tej wyprawy... Później nie mogłam odżałować cudnej torby z łatek z wielbłądziej skóry, ale ta była już dla mnie niedostępna... Widzę też oczami pamięci ten ogromny obszar, to monumentalne targowisko, i snopy światła przenikającego przez dach, przecinające mrok...

Na drugi dzień musieliśmy jechać do Ankary. Musieliśmy się spieszyć, niestety, bo na drogę dostaliśmy nasze dolary w bonach do banku syryjskiego, a tylko po 10 dolarów na dotarcie do Syrii. Te 10 dolarów na osobę musiało nam wystarczyć, więc nie mogliśmy przedłużać pobytu w Turcji, gdzie mieliśmy wrócić w końcowym etapie wyprawy.

I z tymi 10 dolarami przypomina mi się taka sytuacja: w Stambule na ulicy podszedł do naszej grupy cinkciarz i zaproponował wymianę, mówił, że daje świetny kurs. Wszyscy odmówiliśmy po kolei, jeden tylko kolega, na którego mówiliśmy Dromader, zainteresował się i został chwilę, potem dogonił nas i powiedział, że nie wymienił bo handlarz nie chciał wymienić tak niedużej sumy. Potem o tym fakcie zapomnieliśmy... Uważny czytelnik znajdzie ciąg dalszy w dalszej opowieści...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 566

Rano przeprawiamy się promem przez Bosfor. Znów kapitalne widoki i jedziemy autobusem do Ankary. Wieczorem jesteśmy w Ankarze, zaczyna padać, nawet lać! Wreszcie mamy jakieś lokum. Następnego dnia ruszamy w Ankarę. Poszłyśmy też na Stare Miasto, widziałyśmy cytadelę…

Ankara okazała się nowoczesnym, całkiem europejskim miastem. Mieliśmy chyba cały dzień na zwiedzanie, więc razem z moją przyjaciółką Kali, łaziłyśmy z planem po mieście. Znalazłyśmy na planie Old Town, ale jakoś nie udawało nam się w to miejsce dotrzeć... Kiedy zatrzymałyśmy się na ulicy studiując plan, natychmiast znalazło się przy nas dwu chłopaczków, tak ok. 10-12 lat. Old Town, Old Town, look, look, go, go! Tymi słowy (o ile pamiętam, choć być może mówili po francusku) namawiali, żeby iść za nimi, że oni nas zaprowadzą. Myślałyśmy, że pokażą nam tylko drogę, a potem … głupio się było wycofać, choć bałyśmy się, że oczekują od nas pieniędzy, których nie miałyśmy.

Prowadzili nas najpierw ulicami, potem - pokazując palcem, że to już tu, już blisko - skierowali się w dół, my za nimi, weszłyśmy w jakieś korytarze, jakąś piwnicę. Zaczęłyśmy mieć obawy, chciałyśmy się wycofać, ale chłopcy pokazywali - już jesteśmy na miejscu, Old Town, Old Town! I faktycznie, wyszłyśmy na światło dzienne, znalazłyśmy się na tarasie widokowym, skąd widać było stare miasto, cytadelę. Chłopcy jeden przez drugiego zaczęli nam objaśniać widoki po francusku (a my nic z tego nie rozumiałyśmy) ... Robiłam zdjęcia (gdzie one dziś są...?) myśląc - jak my stąd wyjdziemy?

Na koniec dzieciaki (zrobiło się ich jakoś dużo więcej, a z oddali przyglądali się nam i dużo starsi chłopcy) zaczęły wyraźnie domagać się zapłaty... Zaczęłam grzebać w portmonetce, wiedząc że nic tam nie znajdę... Po prostu, wszystkie moje liry oddałam kierownikowi wyprawy na koszty przejazdu do Syrii... Znalazłam jakieś tureckie grosze i polskie 10 złotych.

-Kali, zmywamy się - krzyknęłam do koleżanki i rzuciłam w grupę dzieciaków dziesięciozłotówkę. Ci rzucili się na nią, zrobił się zgiełk, zawirowało a my chodu! - przez te piwnice... Za chwilę dzieciaki narobiły krzyku, widać, zorientowały się, że to nie żadne dolary, zaczęły biec za nami, a co gorsze, za moment wyprzedzili je ich starsi koledzy! Biegłyśmy najszybciej jak tylko potrafiłyśmy, przerażone - jak tu nam się coś stanie, kto w ogóle nas tu znajdzie, kto wie gdzie nas szukać...?

Nie wiem jakim cudem udało nam się uciec. Wydostałyśmy się z piwnicy, chłopcy tam zostali... Jak psy broniące własnego rewiru zatrzymują się, kiedy obcy go opuści... Byłyśmy ocalone, ale ta przygoda to była dla nas wielką nauczką...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 523

Na dworcu autobusowym w Ankarze jest spory tłok. Kierowcy przekrzykują się, wołając nazwę miasta do którego jadą, nas interesuje: Adana, Adana, Adana! Nie możemy sobie pozwolić na jazdę autostopem, musimy natychmiast znaleźć się w Syrii, bo nasze czeki możemy zrealizować tylko tam, i to nie mamy pewności, czy nie musimy w tym celu jechać aż do Damaszku...

A więc umawiamy się z kierowcą, płacimy, no i siadamy na bagażach - trzeba poczekać. I tu się zaczyna - nasi koledzy postanowili zrobić sobie ubaw. Zwracają się do mężczyzn wpatrzonych w nas, białe blondynki z niebieskimi oczami - çok güzel kyz? Ładna dziewczyna? Podoba się? A może chcecie kupić?- Trochę po angielsku, trochę na migi, grunt, że mężczyźni szybko kapują o co chodzi. Z niepokojem stwierdzam, że ich zainteresowanie skupia się na mnie!

W owych czasach byłam okrągłą, pyzatą blondynką z długimi włosami i niebieskimi oczami - smakołyk dla tutejszych panów... Zaczynają się targi, wszyscy się śmieją, mnie trochę nie do śmiechu... Cena rośnie, mowa o wielbłądach, nie pamiętam już ilu... Miny mężczyzn zaczynają być coraz mniej żartobliwe, atmosfera się robi z każdą chwilą bardziej poważna... Co robić?

Wybawienie? Kierowca wsiada do autobusu, zaprasza do środka. Szybko wstajemy, chowamy się w autobusie. Ale... jak to tak? Tak się nie robi! Mężczyźni obstępują ciasno autobus, patrzą zagniewani, wszyscy wlepiają oczy we mnie, a ja się po prostu boję! Na szczęście kierowca uruchamia autokar i rusza powoli przed siebie, nie zważając na gniewny tłum, który chcąc nie chcąc rozstępuje się.Oddycham z ulgą... Mam żal do kolegów za ten niby żarcik...

Ruszamy... Autokar jedzie cicho, cały czas gra turecka muzyka. Orientalne dźwięki będą nam towarzyszyć przez całą wyprawę, i nieraz będziemy jeździć autobusami, ten jednak jest - jak się potem okaże - najwygodniejszy, najbardziej nowoczesny, i ta muzyka, jest tu cichsza, milsza dla ucha niż później będzie w arabskich rozklekotanych pojazdach. Ten autobus jest dużo bardziej nowoczesny niż autobusy jeżdżące po Polsce, normalnie - Europa, nie żadna Azja....

Muzyka gra rzewnie i cicho, nie przeszkadzając w myślach. Ten autokar Ankara - Adana, moje wybawienie z roli towaru za kilka wielbłądów, cicho niosący nas na południe, w coraz bardziej orientalny świat, ku czemuś co jest tak bardzo inne niż wszystko co do tej pory przeżyłam i widziałam...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 610

Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś małej wiosce albo po prostu przy stacji benzynowej. Wszyscy szukają toalety, jakiegoś baru, sklepiku. Idę i ja w kierunku baru, staję w kolejce. Przede mną ludzie na migi pokazują co by zjedli. Poproszę to (pokazują okrągły, naleśnikopodobny chleb), i to, i to, i to, zawinąć, i dziękuję! I kolejna osoba otrzymuje coś w rodzaju kebabu. W końcu przychodzi moja kolej.

Powtarzam te same gesty, sprzedawca patrzy mi w oczy, lekko się uśmiecha, ale ... nie robi nic! Po prostu się gapi, i milczy. Powtarzam - znów nic! Co mam zrobić? Podchodzi kolega, pyta jaki problem, więc mu pokazuję raz jeszcze, używając tych samych gestów co wcześniej. On zwraca się do sprzedawcy, i małpuje dokładnie wszystkie moje gesty i co? Sprzedawca podaje mu to co chciałam! Kolega podaje mi kebab, płaci, odchodzi... Kolejna nauczka dla białej, nieświadomej swoich (bez)praw kobiety...

Dojeżdżamy do Adany, tu musimy znaleźć kogoś, kto nas przewiezie do Aleppo, miasta już w Syrii. Okazuje się, że to nie problem. Zaraz po wyjściu z autobusu otaczają nas naganiacze, krzyczący na całe gardło: Aleppo! Aleppo! A może Halep! Halep! Pytamy o ceny, niespokojni czy nasza, kończąca się gotówka wystarczy - nie jest tak źle, nawet dziwnie tanio, wydajemy wszystko co mamy, wsiadamy do taksówki.

Nie pamiętam ile nas wtedy było, wiem że taksówka była wyładowana nieprawdopodobnie, jechaliśmy jak sardynki, z otwartymi drzwiami, drżąc o nasz marny dobytek. Czasami taksówkarz zatrzymywał się, zbierał bagaż z drogi, ładował, ruszał dalej... Ale nie byliśmy najbardziej przeładowaną taksówką w okolicy, widziałam mercedesa, w którym siedziało kilkanaście osób, nogi, ręce wystawały na zewnątrz, drzwi były szeroko otwarte, bagaże kołysały się na suficie, spadały...

Dojechaliśmy do miasta Antakya, w pobliżu granicy. Kierowca kazał nam wysiąść, wziąć bagaże. To się wydawało logiczne, w końcu - granica. Ale co to? Kierowca wsiada w samochód i rusza z powrotem! Jak to? Biegniemy za nim, krzyczymy - Aleppo, Aleppo?!? A ten pokazuje nam na kierunkowskaz Przejście graniczne - granica, granica!... I robi minę, mówiącą w każdym języku: trzeba myśleć! Granica to granica, jak mógłbym pojechać dalej...? Czujemy się wykiwani, co by nie mówić, przecież w Adanie wszyscy naganiacze wołali Aleppo, Aleppo, a nie granica, granica...

Do granicy doszliśmy piechotą, wzbudzając sensację wśród tambylców. Przeszliśmy granicę turecko-syryjską po stronie tureckiej, potem szliśmy dalej przez ziemię niczyją w kierunku Syrii. Była godzina 15, upał niesamowity. Istna pustynia. Skały, skały, ani trochę cienia. Granicy jak nie było tak nie było… W końcu złapaliśmy taksówkę.

Pieniądze się prawie skończyły, ostatnie 10 dolarów ma Dromader. Każdy z nas po kolei dawał swoją dziesiątkę na cele wspólne, i Dromader był ostatni. Więc sięga do portfela, wyciąga - i robi się czerwony... W ręce trzyma banknot 1 dolarowy. Rzuca brzydkim wyrazem i w naszej grupie robi się cisza... Ten cinkciarz w Stambule, proponujący doskonały kurs... Wziął 10 dolarów, obejrzał i oddał, mówiąc, że takiej małej sumy nie wymieni - tylko, że on je wymienił, jak się okazuje… wymienił na banknot 1 dolarowy...

Jesteśmy niewiele kilometrów od Aleppo, gdzie prawdopodobnie (wierzymy w to mocno!) będziemy mogli wymienić nasze czeki. Jak się tam dostaniemy nie mając pieniędzy?...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 543

Muszę przyznać, że nie pamiętam dokładnie jak wyszliśmy z tej sytuacji. Wydaje mi się, że Krzysiek namówił taksówkarza, który zgodził się nas zawieźć do Aleppo pod bank, gdzie mieliśmy wymienić nasze czeki. Tylko że my nie byliśmy pewni, czy w Aleppo zechcą nam te czeki wymienić, czy nie musimy z tym jechać do Damaszku... Sytuacja była poważna... Do tego zrobiło się późno i ryzykowaliśmy, że przyjedziemy do Aleppo po zamknięciu banku, wydaje mi się, że była to sobota, a więc zostalibyśmy bez pieniędzy do poniedziałku... Ładna perspektywa...

Taksówkarz poganiany obawą spóźnienia się do banku gnał tak, jak to było możliwe, z taką ilością osób i bagaży... Nie bardzo mieliśmy natchnienie do podziwiania widoków - to co widzieliśmy w okolicy granicy, to jakby step, niewiele roślinności, głównie krzaki i kamienie, niewysokie wzgórza. Taka niby pustynia - nie pustynia...

W końcu dojeżdżamy do Aleppo, pytamy przechodniów o bank, napięcie rośnie. Ktoś mówi, że już zamknięty. Zbiera się wokół nas spory tłum. Ktoś nam pomógł, ale nie pamiętam jak, wydaje mi się, że pracownik banku nam otworzył - no i wybawienie - wymieniono nam nasze czeki, jesteśmy uratowani!

I tu wydarzyło się coś w co nie potrafiłam uwierzyć... Po wyścigu z czasem postanowiliśmy raz odpocząć w hotelu, dostaliśmy nasze łóżka, zamówiliśmy herbatę i winogrona, po czym - wszyscy padliśmy i nie byliśmy w stanie wstać z łóżek przez wiele godzin, wydaje mi się, że przez dwa dni! Trochę dlatego że pochorowaliśmy się, byliśmy tak zmęczeni że nie mieliśmy siły pójść zjeść poza hotelem, no pewnie te winogrona, ale może też zmiana czasu tak na nas podziałała... leżeliśmy w betach i wołaliśmy - boy, jeszcze raz herbata i winogrona! Ja, która w podróży żałuję czasu na odpoczynek, jedzenie, sen, razem z nimi straciłam te dwa dni w dusznym hotelu! Jakby mi ktoś powiedział wcześniej że to możliwe, nie uwierzyłabym...

A takimi słowami Kali opisuje tę naszą aklimatyzacyjną depresję: 23 sierpnia, jesteśmy nadal w Aleppo. Jest straszny upał, Człowiek jest niesamowicie tym wykończony. Nic nie chce się robić. Nawet leżąc bez ruchu jest cały spocony i naprawdę nie ma na nic ochoty. Jemy więc winogrona i pijemy soki… Po tych dwu dniach nagle wróciły nam siły, zaczęliśmy oglądać ten nowy orientalny świat, przyglądać się ludziom...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 641

Z Aleppo pojechaliśmy nad morze żeby wypocząć... Na plaży w Latakii zastaliśmy mnóstwo Arabów, którzy najczęściej po plaży chodzili ... w pasiastych piżamach... Taka moda. Przywitali nas bardzo sympatycznie, intrygowaliśmy ich, zaciekawialiśmy. Nocujący na plaży Arabowie przynoszą nam wody, herbaty, światło, a nawet częstują chałwą. Niektórzy z nich znają kilka słów po angielsku i po francusku i to wszystko, tak więc trzeba porozumiewać się na migi.

Traktowali nas trochę jak gości, częstowali herbatą. Pamiętam, że pokazali nam z daleka ukrytą plażę, gdzie w koszulach kąpały się ich kobiety... Jednak my byłyśmy polskimi studentkami i na plaży chciałyśmy pływać normalnie, w naszych europejskich kostiumach kąpielowych. Arabscy turyści prześladowali nas wzrokiem, pływali za nami, próbowali w wodzie zalotów, to było irytujące. Pamiętam, że postraszyłam jednego z nich scyzorykiem kiedy po raz któryś z rzędu w wodzie złapał mnie za nogę... Było to ryzykowne, mogło się źle skończyć dla naszej grupy, ale co miałam zrobić...

Wałkonimy się cały dzień, a na obiadek idziemy do restauracji, zjeść wreszcie porządny syryjski obiad: frytki, baranina (pokrojona w kostkę), sałatka z pomidorów, papryka, chleb. A chleb jest tu całkiem inny – rodzaj placka. Płacimy po 5 funtów syryjskich, piekielnie dużo, ale raz można sobie pozwolić. Upały są tu okropne. Morze czyściutkie, niebieskie, tylko strasznie słone. Ludzie są tu bardzo gościnni, choć bardzo się też narzucają. Kobiet na plaży jest bardzo mało. Nie widziałam, żeby któraś z nich się kąpała. Chodzą w ciemnych płaszczach, takich jesienno-wiosennych, pończochach, chustkach. Strasznie musi im być gorąco.Dzieci są śmiałe, niektóre prześliczne, o dużych czarnych oczach.

Wieczorem dostajemy zaproszenie na herbatkę od plażowego biznesmana, sprzedającego arbuzy i soki owocowe. Jego stragan (tzn stół otoczony ławkami) jest prawie przy naszym obozowisku. Jest to typowy arabski chłop. Jako głowa rodziny jest obsługiwany przez kobiety. Ciekawa sprawa – ma on słownik arabsko-angielski, i szukając długo każdego słowa usiłuje się z nami dogadać…

Mieliśmy ze sobą jeden niewielki namiot, był on dla nas oczywiście za mały, poza tym było za gorąco żeby w nim spać. Namiot służył nam głównie jako bagażownia. Nasze rzeczy w namiocie a my - obok, w śpiworach albo na śpiworach, śpiwory na folii, folia na piasku... Po piasku przebiegały różne żyjątka, nie było to zachęcające, ale jak przychodziła pora spania, człowiek rzucał się na śpiwór i zasypiał w sekundę... Nie to co dziś...

„Noce są bardzo ciepłe. Fantastyczny jest moment, gdy tak leżymy nocą na piasku i przed zaśnięciem patrzymy na gwiazdy, morze jest jakieś 10 metrów od nas".

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 620

W Latakii chcieliśmy dzień dwa odpocząć, wykąpać się, zrelaksować przed dalszą podróżą. Jednak stało się coś nieprzewidzianego - nasi koledzy spotkali tam innych Polaków i zebrała się czwórka do brydża! Zaczęła się gra, trwająca nieprzerwanie chyba ze dwa dni i dwie noce... Brydżyści zajęli namiot i nie dało się ich przekonać, że nie po to tu przyjechaliśmy, żeby grać w brydża! Byli głusi na wszelkie perswazje...

Co było robić - Kali tuliła się w mizernym cieniu małego namiotu, przemieszczając się wraz z cieniem, żeby słońce jej nie spaliło. Dromader gdzieś znikał na długie godziny. Dla mnie wybawieniem było morze - a więc pływałam godzinami... Uwielbiam pływać, ale dwa dni pływania to było dużo i dla mnie... Nigdy nie gustowałam w smażeniu się godzinami na plaży, zresztą, tam nawet kilkanaście minut na pełnym słońcu groziło udarem i oparzeniem... W pewnym momencie podpłynęła do mnie łódź, w której siedział Dromader i arabski chłopak. Zaproponowali wspólną wycieczkę na jakąś wysepkę. Oczywiście, przystałam na to ochoczo...

Wylazłam z wody na łódkę i za chwilę chodziliśmy po kamiennej wysepce, gdzie najciekawsze było, jak wspięliśmy się na taki jakby taras i z góry obserwowaliśmy jak morze z przypływem dostaje się do pieczary w dolnej półce i strzela jak gejzer do góry, po czym, z odpływem fali, w pieczarze robi się sycząca próżnia... Ta wycieczka wydawała mi się chwilą, niedługo wróciliśmy na plażę, gdzie brydżyści nadal grali a Kali nadal kuliła się na paru centymetrach cienia.

Wkurzyłam się, zagroziłam: jak w tej chwili nie przestaniecie, my dziewczyny idziemy do miasta! Nieważne, że to niebezpieczne, możemy stamtąd nigdy nie wrócić, nie po to tu przyjechałyśmy, żeby czekać aż wam znudzi się gra w brydża! - czyli, bunt na pokładzie. Tylko że skutek był żaden, więc, choć bałam się skutków, musiałam spełnić moją groźbę - ubrałyśmy się i obie z Kali poszłyśmy drogą w kierunku miasta... Byłyśmy na 100% pewne, że oni nas zaraz dogonią, przecież powtarzano nam ciągle, że nie wolno nam nigdzie chodzić bez męskiego towarzystwa, że to niebezpieczne, przecież oni nie mogą do tego dopuścić... Ale nikt za nami nie pobiegł, nikt nas nie zatrzymał... No więc szłyśmy niepewnie do przodu...

I wtedy ze mną zaczęło się dziać coś dziwnego - nagle, zupełnie niespodziewanie i bez sensu zaczęły mi z oczu płynąć łzy! Płakałam, nie mogłam tego płaczu powstrzymać ale nie wiedziałam dlaczego płaczę! Kali próbowała mnie uspokoić, ale w końcu przestraszyła się, widać było coś co ją zaniepokoiło. Za chwilę zaczęła mnie strasznie boleć głowa - trzeba było schować gdzieś głęboko dumę i wracać... Kiedy nas zobaczyli, zaraz przerwali grę. Położyli mnie w namiocie, zaczęli się zastanawiać, co robić. Padało słowo - udar słoneczny, szpital, powrót do domu... Mnie wtedy było raczej wszystko jedno, w głowie mi wirowało, nogi robiły się zimne, przysypiałam, miałam zwidy...

Nagle zobaczyłam przed swoją twarzą jakąś wielką czarną głowę, zbliżała się do mnie bardziej i bardziej - przerażona zamachnęłam się ręką, walnęłam z całej siły jaka mi została. Twarz zniknęła natychmiast. Zaczęłam się rozglądać - byłam sama! Sama w namiocie, sama na tej plaży między arabskimi namiotami, samiuteńka! Do dziś nie rozumiem jak to możliwe, że zostawili mnie tam samą! Potem się okazało, że moi koledzy całą grupą poszli zaproszeni do domu jakichś przygodnie poznanych Arabów na herbatę i mnie, majaczącą, z wysoką gorączką zostawili samą! Kiedy wrócili, okazało się, że uderzyłam w twarz arabskiego chłopaka, który wiedząc że zostałam sama, że jestem chora, zajrzał do namiotu i chciał mi dać ... gumę do żucia!

Było mi strasznie głupio, ale przecież moja reakcja nie była niczym dziwnym w tej sytuacji... Moja grupa postanowiła zaraz rano zwinąć się. Przewidywali niemiłe reperkusje tej sytuacji... O dziwo, okazało się, że ja byłam wszystkiemu winna... to ja postraszyłam wcześniej arabskiego chłopaka scyzorykiem w wodzie kiedy łapał mnie za nogę, to ja dostałam udaru i jak się okazało również bardzo silnego poparzenia, a więc nie umiałam się chronić odpowiednio przed słońcem (ta wysepka, gdzie popłynęłam prosto z wody, a więc bez kapelusza, okularów, okrycia), to ja uderzyłam w twarz chłopaka który chciał mi pomóc...

Chcieli mnie zawieźć do szpitala, strasząc, że stamtąd droga jedynie do domu i koniec wyprawy! O nie, na to nie mogłam się zgodzić! Przyrzekłam solennie, że dam radę, niepotrzebny mi szpital, będę nosić białą chustę na głowie, ciemne okulary, nie będę się skarżyć i utrudniać im życia, zrobię wszystko tylko proszę, nie każcie mi jechać do domu! No dobra, ale co będzie z plecakiem? W takiej sytuacji (rany na ramionach i plecach głębokości centymetra od oparzenia słonecznego...) grupa musi rozparcelować mój plecak, taki jest regulamin wyprawy. A więc również, zadecydować co z moich rzeczy jest niezbędne, a co należy zostawić...

MAŁY KSIĄŻĘ!?!?!? - o nie, na to nie pozwolę! Sięgnęłam zdecydowanie po mój brezentowy plecak ze stelażem z dykty zrobionym przez mojego tatę. Będę sama nosić mój plecak i nie ma o czym gadać! Bez jęku zarzuciłam plecak na oparzone plecy - jedziemy!

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 648

Do Palmyry przybyliśmy wcześnie rano żeby uniknąć palącego słońca... Nie pamiętam zresztą, a może przybyliśmy tam poprzedniego dnia i po prostu wcześnie rano wstaliśmy? Grunt, że w ramach ochrony przed słońcem my z Kali wybrałyśmy się na zwiedzanie baaaardzo wcześnie rano. Było rzeźko, nie wzięłam nic na głowę... Największe wrażenie zrobiły na mnie nie wykopaliska, ale prawdziwa, piaskowa pustynia. No bo pustynia taka powinna być, a wszystko co do tej pory widzieliśmy to były kamienie, jakieś porosty, drobne krzaki. Być tam i nie widzieć prawdziwej pustyni, takiej z podręcznika? No więc wreszcie jest!

Snułyśmy się między ogromnymi kamiennymi wykopaliskami, z niemałą dumą, że odkrył je nasz rodak, Michałowski... Czas mijał, potem dołączyli do nas koledzy, zwiedzanie przedłużyło się... Oczywiście, słońce rozwinęło swoją palącą działalność...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 547

Po południu pojechaliśmy do Damaszku, przyjechaliśmy tam wieczorem a ja znów czułam skutki słońca we własnej głowie... I tym razem to była naprawdę moja wina, dlatego wolałam nic nie mówić, nie skarżyć się, zniknąć... W Damaszku nie dało się spać w - lub przy - namiocie, ani w czyimś domu na tarasie, ani pod drzewem... Chciał nie chciał, trzeba było znaleźć jakiś baaardzo niedrogi hotelik.

No i tak pamiętam ten wieczór-noc w Damaszku: idziemy, idziemy, idziemy godzinami po ulicach Damaszku. Noc jest czarna, ale wszędzie świecą się światła, pełno ludzi na ulicach, normalny ruch. Co chwilę moi koledzy zaglądają do jakiegoś hoteliku, pytają o cenę, po czym... idziemy dalej... Idę za nimi, powłóczę nogami, mam gorączkę, w głowie mi wiruje. Robi mi się wszystko jedno, chcę jednego - nie musieć już iść... Wołają mnie, popędzają, a ja świadomie (?!?!) zostaję w tyle, mam NADZIEJĘ że się zgubię i wreszcie będę mogła gdzieś przysiąść, odpocząć, zasnąć...

Wchodzą do kolejnego hoteliku. Przed nim stoi krzesło. Nie pytam nikogo o zgodę, siadam na tym krześle - cel mojego życia się spełnił! Ale za chwilę któryś z kolegów wychodzi, woła mnie do środka... Idę niechętnie za nim... Tu będziemy spać. Dawaj paszport! - Już, już... A gdzie moja torba? Prócz plecaka mam prostą torbę na ramię, w której mam ukrytą kieszeń z dokumentami. Normalnie jest w plecaku, ale teraz wiedziałam że może być potrzebna, więc niosłam ją na ramieniu.
- Gdzie torba?
- Ojej, pewnie została koło krzesła...
Wszyscy patrzą na mnie z przerażeniem! Torba z dokumentami, z pieniędzmi na ulicy, tam gdzie masa ludzi, nie ma szans, z pewnością już jej tam nie ma, wiesz co to znaczy? A no wiem, ambasada, specjalny paszport na powrót i żegnajcie, Bliski Wschód i inne wyjazdy! Bez nadziei schodzę po schodach na uginających się nogach, wychodzę z hotelu, rzut oka na krzesło - jest!!! Jest torba!!! Nietknięta, mój skarb, moja wyprawa, mój Bliski Wschód, moje przygody i moje marzenia!

W tym momencie minęła mi gorączka, udar, zmęczenie - w tej chwili kocham cały świat, kocham tę ulicę i tych wszystkich ludzi, którzy nie skorzystali z okazji i pozwolili mi tu zostać... W tym hotelu spaliśmy ... na dachu! Zwyczajnym, płaskim dachu pod gołym niebem, pod gwiazdami... Rano obudziliśmy się i wybuchnęliśmy śmiechem - byliśmy wszyscy usmarowani sadzą!

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 683

W Damaszku byliśmy kilka dni, nie spaliśmy już więcej na dachu hotelu, ale gdzie...? Nie pamiętam... Wiem, że poznaliśmy jakichś ludzi, gościliśmy w ich domach - - arabskie domy... Biały długi mur bez okien... Drzwi otwierają się, i wchodzimy na coś, ni to korytarz, ni to podwórko. Trochę jak u nas dom bez dachu... Korytarz pod gołym niebem, tylko pokoje pod dachem. Od ulicy nie widać nic, nie ma znaku życia, w środku panuje ruch, życie odseparowane od świata... - gospodarz przyjmuje nas... w piżamie! Stwierdzamy, że to dla nich chyba gościnny strój!

Honory pełnią mężczyźni, napoje podają chłopcy, przy stole tylko mężczyźni... - A kobiety, gdzie się schowały? - A tam są nasze kobiety! - pokazuje gospodarz z uśmiechem. Patrzymy w górę, pod sufitem małe okienko, takie, jak u nas czasami w łazience. W tym okienku zaciekawione, uśmiechnięte twarze, jedna przy drugiej, tłocząc się obserwują nas, ręce gestykulują, bez żenady pokazują nas palcami... Zawsze zastanawiałam się, jak to jest - za co oni NAS uważają, ich kobiety pochowane, ukryte, a my...? Dlaczego przyjmują nas jak gości, rozmawiają z nami...?

...poczekaj...
Nasi tutejsi nowi znajomi pokazują nam najciekawsze miejsca w Damaszku. Nie pamiętam zabytków, to co mi utkwiło w pamięci, to dwa miejsca: - ulica rzemieślników, tam zaprowadzono nas do warsztatu, gdzie wyrabiano piękne inkrustowane szkatułki. Widzieliśmy, jak rzemieślnik wiąże cieniutkie kolorowe jakby patyczki, tworzy z nich wzór, widoczny na przekroju, skleja ze sobą, a następnie tnie tę wiązkę w poprzek, uzyskując wzór jak z kalejdoskopu. Następnie te płytki nakleja na drewno. W warsztacie było wiele takich szkatułek, otworzyłam jedną - zagrało! Delikatny dźwięk pozytywki, następna - ta sama melodia, i tak otwierałam jedną po drugiej, i wciąż melodia była taka sama... W końcu jedna zagrała inaczej - tę postanowiłam kupić! Była wyjątkowa, zagrała inaczej niż wszystkie inne - była godna miana prezentu dla mojej Mamy!

Całkiem przypadkiem trafiliśmy na ślub w kościele obrządku ormiańskiego. Goście patrzyli na nas z zaciekawieniem, ale nikt nie zaprotestował, a na koniec złożyliśmy młodej parze życzenia (po polsku:). Nie wiedziałam, że są tam kościoły, a nie tylko meczety... Byliśmy też oczywiście w meczetach, tylko że ... nic nie pamiętam...

Pamiętam za to, że po pamiętnym oparzeniu słonecznym na plaży w Latakii (patrz wyżej), wyglądałam jak monstrum... Rany na plecach i ramionach to inna sprawa, nie było ich widać, ale twarz! Wcześniej już brązowo opalona, ten brąz pozostał po bokach i tuż pod oczami, a policzki, nos, broda, czoło - to wszystko miało kolor ... świeżej wieprzowinki... Nic dziwnego, że zakrywałam twarz jak mogłam, nie tylko dla ochrony przed słońcem... Nosiłam ciemne okulary, owijałam głowę arabską, białą chustą... Do pasji doprowadzali mnie mężczyźni, którzy wciąż prosili - zdejmij okulary, pokaż oczy! Starałam się jak mogłam nie spełniać ich próśb, ale czasem wkurzona, rzucałam - a dobra, patrzcie sobie, no co, śliczne niebieskie oczka? - i zdejmowałam okulary... A ci - wierzcie czy nie, wzdychali z zachwytem... Co kraj...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 731

Przez cały pobyt w Syrii i potem w Libanie borykałyśmy się z naszą, dziewczyn sytuacją w oczach tubylców... Oj, nie było to łatwe! Byłyśmy jeszcze przed wyjazdem przygotowane, że nie będzie lekko, ale to co tam przeżyłyśmy przeszło wszelkie oczekiwania... Że musiałyśmy się na każdym kroku opędzać przed nachalnością dużo starszych od nas facetów, to było jakoś tak zrozumiałe. Ale my, studentki, kiedy spotykałyśmy (całą grupą) chłopców w naszym wieku, a czasami też studentów, ciekawe ich opowieści o tym kraju, jego problemach, zaczynałyśmy z nimi dyskutować, rozmawiać tak jak normalnie rozmawiamy z naszymi rówieśnikami w kraju - zaczynały się kłopoty!

Dyskusja zamieniała się w ciągu paru chwil w umizgi, zaloty, łapanie za kolano, no i ciągłe propozycje... I nie pomogło unikanie kontaktu wzrokowego z rozmówcą, utrzymywanie powagi na twarzy, powstrzymywanie się od uśmiechu (co dla mnie było bardzo ciężką próbą i czułam się bardzo źle, udając wbrew sobie osobę niemiłą, niesympatyczną). Nie wiedziałyśmy zupełnie, co robić, dlaczego tak nas traktują...

Spotkaliśmy raz bardzo mądrego, światowego człowieka, był to nauczyciel w średnim wieku, który pracował przez jakiś czas w Europie. I on wyjaśnił nam o co chodzi: - Otóż podróżując w towarzystwie chłopaków, którzy nie byli naszymi mężami, stawiamy się w jednoznacznej sytuacji! Widać, jedziemy z nimi po to, żeby nie było im nudno w podróży! A skoro nasi koledzy tak mogą, to dlaczego by oni też nie mieli skorzystać...

To tłumaczenie było logiczne, ale zrobiło nam się bardzo przykro, nie jest miło dowiedzieć się, że tak nas widzą inni! No, ale co było robić, wymyśliłyśmy po jakimś czasie takie rozwiązanie: otóż kiedy nas pytano, jak zwykle, czy jesteśmy zamężne, zaczęłyśmy odpowiadać - tak. - A gdzie wasi mężowie? Zostali w domu, nie mogli z nami pojechać... Skutek? Było JESZCZE GORZEJ!!! Okazało się, że oni to rozumieją tak, że nasi mężowie oddali nas naszym kolegom na czas podróży, a więc ... czemu i oni nie mogliby skorzystać...

Na koniec wreszcie wymyśliłyśmy jedyne dobre rozwiązanie. Na pytanie, czy jesteśmy zamężne odpowiadałyśmy że tak, i że nasi koledzy są naszymi mężami. A kiedy podczas przyjacielskiej rozmowy z poznanymi ludźmi zapraszano nas gdzieś, odpowiadałyśmy - chwileczkę, muszę zapytać męża, po czym rzucałyśmy pytanie - Kto chce iść tam i tam? Potrzebuję męża! - któryś się zgłaszał, na co odpowiadałyśmy - OK, mąż się zgadza, przyjdziemy! Od tej pory trochę łatwiej nam było przeżyć, choć do końca pobytu w krajach arabskich nie było to łatwe, ani, trzeba przyznać, przyjemne...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 591

W Bejrucie spędziliśmy dwa dni. Był to bardzo burzliwy pobyt. Raz, że Liban był wówczas w stanie wojny, dwa z powodu miejsca gdzie nocowaliśmy i ludzi, których poznaliśmy... Moja koleżanka, Kali tak napisała w kartce do rodziny: "jest to miasto bogacz - pełno hoteli (takich bardziej ekskluzywnych), mnóstwo banków, restauracji, kafejek. Nocowaliśmy na plaży"...

Plaża na której nocowaliśmy była brzydka i ponura, miasto wznosiło się nad nią. Podobno w tym miejscu kilka lat wcześniej miasto zostało zbombardowane... Nie było to miłe miejsce. Miasto jednak było kwitnące i w ogóle nie miało się wrażenia że w tym kraju panuje wojna. Po ulicach spokojnie można było chodzić, nie obawiając się zaczepek (mówię o nas, dziewczynach), a więc zwiedzałyśmy miasto we dwójkę, Kali i ja.

Poznałyśmy tam dwóch chłopaków, studentów, którzy zachowali się bardzo gościnnie, pokazali nam dużo ciekawych miejsc, a potem odwieźli na plażę, pożegnali się i już mieli odejść, kiedy zaniepokoili się towarzystwem, poznanym na plaży przez naszych kolegów. Było to bardzo szemrane towarzystwo. Murzyn o dzikich oczach, wywijający pistoletem, i drugi jakiś dziwny, podejrzany człowiek, biegający w kółko, według naszych nowo poznanych kolegów - narkoman na haju... Chłopcy - nie pamiętam ich imion - najpierw przestrzegli naszych kolegów przed tymi typkami, a potem postanowili zostać z naszą grupą aby nas bronić.

Cała ta sytuacja skończyła się nocną bitwą wyglądającą naprawdę groźnie (straszliwe krzyki, bieganie wokół ogniska, wywijanie pistoletem), choć trudno było zrozumieć o co naprawdę chodziło... Na szczęście podejrzane typki w końcu zniknęły, chłopcy - nasi obrońcy - też pożegnali się i odeszli, tylko atmosfera w grupie mocno się popsuła...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 524

Z Bejrutu pojechaliśmy do Byblos, starożytnego miasta. Jechaliśmy oczywiście, autostopem, małą ciężarówką, wiatr rozwiewał włosy (wróciłam do domu z włosami o połowę krótszymi przez ten wiatr i słońce...). Wspaniale się tak jeździło, trzeba się tylko było mocno trzymać no i nie bać, bo kierowcy nie tylko byli przyzwyczajeni do szaleństw na drogach, ale też koniecznie się chcieli przed nami popisać... Drogi były wyboiste, wąskie i kręte, a z góry to wszystko wyglądało trzy razy bardziej niebezpiecznie...

Raz, pamiętam, kierowca kazał wysiąść po coś swojemu koledze, a kiedy tamten stanął na drodze, kierowca nagle ruszył z impetem. Pozostawiony z tyłu jego kumpel biegł, krzyczał, gonił nas, a kierowca głośno się śmiejąc gnał do przodu. Dopiero kiedy zgubił zupełnie biedaka, nagle zatrzymał i wrócił pędem po tych wertepach na wstecznym...

Jadąc ciężarówką napotkaliśmy raz posterunek wojskowy. Zapachniało wojną - worki z piaskiem, karabiny, miny wcale nie przyjacielskie. Nie wiedzieliśmy co robić, nigdy nie można było być pewnym o co im chodzi, a co dopiero kiedy mają broń w rękach... Krzyczą do naszego kierowcy, krzyczą na nas... Nasz kierownik wyprawy, Krzysiek, miał w ręce kamerę filmową, ci na niego krzyczą, drą się, ten nie wie o co chodzi, boi się, że mu chcą odebrać film, albo i kamerę. W końcu zrozumiał - chcą żeby ich filmował. No więc kręci, oni pozują, karabiny wznoszą dumnie do góry... (my, z komunistycznego kraju gdzie nie wolno było zdjęć robić nawet na dworcu kolejowym a co dopiero w takiej sytuacji...). W pewnej chwili Krzysiek syka do mnie: - film mi się skończył! - to nic, udawaj że kręcisz! - radzę. Więc udaje że nadal filmuje, póki żołnierzom nie znudziło się i puścili nas wolno...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 618

Tripoli, duże głośne miasto... Ja jednak pamiętam głównie to, że kończyła nam się wiza libańska, i musieliśmy gnać na granicę, bo jak nie, trzeba byłoby sporo zapłacić za nową. I wiem że na granicy była wielka kolejka, i że były problemy, i chyba udało nam się z trudem kogoś przekonać albo może nawet nieco oszukać, pamiętam stos paszportów, i nasze na samym spodzie, a potem widzę w pamięci rękę, wyjmującą nasze paszporty spod spodu i kładące je na samym wierzchu, i potem pieczęć przybitą w naszych, widzę też na tej granicy samochód z jakimś generałem, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć o co dokładnie chodziło i co miał wspólnego generał z naszymi wizami... Ważne, że się udało. Potem nocowaliśmy na ziemi niczyjej między granicą libańską a syryjską.

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 535

Nie pamiętam, w jakim miejscu przekraczaliśmy granicę między Syrią i Turcją. Ale pamiętam dobrze to miejsce. Nie wiem dlaczego spędziliśmy tam całą dobę. Zakumplowaliśmy z pogranicznikami, obserwowaliśmy przejeżdżające samochody... Widzieliśmy scenki robiące wrażenie, jak na przykład dla kawału lub złośliwie wybebeszali przejeżdżającym turystom samochody i potem patrzyli jak ci usiłowali się spakować w pośpiechu, a po drugiej stronie granicy czekało ich to samo... Wystarczyło, że turyści się spieszyli, lub że w samochodzie siedziała piękna dziewczyna... Ja jednak zapamiętałam najbardziej coś innego.

Pamiętam, widzę po prostu mężczyznę siedzącego na kamieniu, który w pewnym momencie wstaje i woła coś śpiewnie w przepięknym języku. Boże drogi, co to za mowa? To był turecki... Jechaliśmy wcześniej przez Turcję, szybko, byle zdążyć. Nie przyjrzeliśmy się Turcji, nie poznaliśmy wtedy Turków, nie zauważyliśmy ich języka. Potem spędziliśmy kilka tygodni w Syrii i Libanie, gdzie otaczał nas z zewsząd gardłowy język arabski, wszędzie hałaśliwie grała arabska muzyka. I teraz, tutaj, w tej chwili zrozumiałam różnicę, usłyszałam turecki, język, który mnie zafascynował, którego potem próbowałam się sama uczyć ze zdobytego podręcznika, i niestety, nie dałam rady...

Do dziś jednak widzę tego człowieka, jego szlachetną postać i słyszę jak woła te kilka słów w jednym z najpiękniejszych języków świata... I tak się zaczęła moja najpiękniejsza przygoda z Turcją... Seviyorum Turkiye...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 579

Odkąd ponownie wjechaliśmy do Turcji, zachłystujemy się niezwykłą gościnnością jej mieszkańców... Jedziemy wybrzeżem, zatrzymujemy ciężarówki, samochody osobowe, jedziemy traktorem, czasem na przyczepie, czasem na dachu. Zawsze jako goście, zawsze jeździe towarzyszy zaproszenie na obiad do przydrożnego lokalu lub do domu, jeśli tam dojeżdża samochód.

Każdego dnia nocujemy w innym, jeszcze bardziej gościnnym domu - gościnnością skromną, prostą, ale niezwykle serdeczną... Jeśli jedziemy z kimś krótko, musimy z nim zjeść, nieważne, że przed chwilą jedliśmy z kimś innym i za chwilę zaprosi nas kolejny kierowca. Zapraszają serdecznie, ale gdybyśmy odmówili, nie byliby tacy serdeczni... Więc nie odmawiamy, korzystamy, starając się z tych spotkań wyciągnąć jak najwięcej obserwacji, rozmawiamy na migi, zaspakajamy ciekawość tych ludzi.Na szczęście tutaj (wtedy) nie dotarli jeszcze turyści, ci ludzie nie stracili swojej szczerości, ciekawości i życzliwości.

Rozumiemy, że dla nich pomóc nam, przyjąć do swojego domu, nakarmić to wielka radość, a także zaspokojenie zwyczajnej ludzkiej ciekawości świata - my potrafimy to doskonale zrozumieć! Wyobrażałam sobie, co by powiedziała moja mama, gdyby mój tata przyprowadził jej do domu pod wieczór brudnych, spoconych nieznajomych w gości i kazał nakryć porządnie do stołu... Tak my wchodzimy w ich domy, a oni przyjmują nas z radością, nakrywają maty tym co mają najlepsze do jedzenia, a potem starają się z nami rozmawiać wszelkimi możliwymi sposobami...

Merhaba - dzień dobry, talebe - studenci, tamam - dobrze, tesekur ederim - dziękuję bardzo, cok guzel - bardzo ładne... To niemal cały nasz zapas słów, ale razem z gestami, które oni używają przecież na co dzień, udaje nam się prowadzić rozmowę o wielu sprawach czasami i przez parę godzin...

W Turcji nie zdarzają nam się już jak w krajach arabskich problemy między nami - dziewczynami a nimi - mężczyznami. Oczywiście, nie pozwalamy sobie na zbytnią samodzielność, staramy się nie stwarzać problemów, ale jesteśmy traktowane w ich domach jak goście, niezależnie od płci. NARESZCIE!

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 597

Z notatnika Kali: 12.09.73. Kanlin Divan (? ja) Ruiny miasta ormiańskiego z XIX wieku i ruiny miasta bizantyjskiego. 13.09.73. Cannet (? ja). Do południa zwiedziliśmy 2 zamki – na lądzie i na wyspie. Oba wyglądały naprawdę imponująco na tle tureckich morskich krajobrazów. Były to zamki krzyżowców. A po południu 6 km dalej obejrzeliśmy 2 groty. Po jednej oprowadzał nas guide z lightem, a w drugiej sami świeciliśmy sobie świeczką. 14.09.73. Pół dnia spędziliśmy na plaży przy grotach ok. 24 km od Silifke. A w południe zabraliśmy się stopem do Antalyi. Jechaliśmy ciężarówką do Baba Dyl.


Siedzieliśmy sobie wysoko na brezencie i podziwialiśmy wspaniały krajobraz nadmorski – mnóstwo malutkich zatoczek u podnóża zalesionych częściowo, a częściowo skalistych gór. Morze ma tu kolor czysto niebieski, jest czyste, tak piękne i barwne, że nie chce się wierzyć, że takie coś istnieje. Jechaliśmy w tempie traktora, a więc mogliśmy podziwiać całe piękno nadmorskiej drogi. Noc spędziliśmy w restauracji.

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 535

Jedziemy ciężarówką wybrzeżem, dojeżdżamy do Side. Tu wysiadamy, bo kilka kilometrów stąd znajduje się wspaniały amfiteatr. Ale nie bardzo nam się podoba perspektywa marszu z plecakami. Przy drodze stoi dom. Zaglądamy tam, pokazują się mieszkańcy. Zaczynamy objaśniać o co nam chodzi (gesty, słowa tureckie i międzynarodowe oraz oczywiście trochę polskich):

My talebe, my bagaż tutaj, my Side, my potem tutaj, bagaż i my tesekur! To wszystko poparte gestami wystarczy, kiwają głowami - tamam! (OK!). Pozbawieni ciężarów idziemy zwiedzać pozostałości amfiteatru i starego akweduktu, wracamy pod wieczór, nie mamy wątpliwości, że nasze bagaże będą na nas czekać, ale... ... czekają nie tylko bagaże, czeka na nas kolacja...

No bo... przecież jesteście zmęczeni, musicie najeść się i wypocząć! Pamiętam proste potrawy, kładzione przez gospodynię na matę między naszymi nogami, jedzenie yogurtu palcami a arbuza nożem i widelcem, placki chleba rzucane tuż przy naszych stopach... Mój tata - lekarz dał mi na tę podróż tabletki do odkażania wody. Należało je wrzucić do wody i odczekać 15 minut aż zadziałają. Przywiozłam je wszystkie do domu...

Jedliśmy to co nam dawano, piliśmy to co było do picia. Jak można byłoby odmówić, albo wrzucić tabletkę do podanej przyjaźnie wody i czekać 15 minut... W tym niezwykle gościnnym i przyjaznym domu na skraju dróg spędziliśmy wiele godzin ROZMAWIAJĄC - gospodarze posłużyli się dziecinnym elementarzem! Dzięki temu mogliśmy poruszyć takie tematy, jak oświata, służba zdrowia, handel, ekonomia:) Nad ranem położyliśmy się na tarasie zasłanym wygodnie matami...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 561

Po kolejnym dniu, kolejny nasz uczynny kierowca zaprasza nas do domu... Tym razem kolacja jest wyjątkowo obfita, potem... w gościnnym pokoju czekają na nas prawdziwe łóżka z prawdziwą, pachnącą pościelą!!! Podczas całej podróży (nie licząc tych paru marnych hotelików na samym początku) ten jeden jedyny raz spaliśmy na łóżkach! Już zapomnieliśmy, jakie miękkie mogą być łóżka - przecież normalnie spaliśmy na matach na tarasie, na piasku, na twardej ziemi, a czasem na podłodze w restauracji po zamknięciu -

DYGRESJA – w restauracjach robiło się tak - zamawiamy herbatę, i siedzimy godzinę, potem znów zamawiamy herbatę, a trzeci raz już nam przynoszą na koszt firmy, no a potem przysiada się właściciel i pyta o co chodzi, więc pytamy, czy moglibyśmy tu przenocować, - OK, tylko dopiero po zamknięciu, a rano przed otwarciem musicie wstać. I nic od nas nie chcieli, a jeszcze nieraz przynieśli herbatę na dzień dobry...

A więc śpimy na mięciutkich łóżkach (trochę chyba za miękkich żeby się wyspać:), a rano zbieramy się jeszcze pełni po obfitej kolacji, kiedy gospodarze podają nam śniadanie! Pijemy herbatę, ledwo żywi z przejedzenia ukradkiem chowamy do plecaków pomidory, owoce, chleb... Gospodarz podwozi nas kilka kilometrów do szosy, Güle Güle!- żegna się, tesekkür ederim! - dziękujemy...

Stoimy przy szosie, a tu nie jedzie nic... Mijają długie minuty, pół godziny, godzina... Najpierw liczymy na jakiś wygodny samochód (te łóżka nas rozpieściły...), potem na ciężarówkę, potem modlimy się o traktor... Nie jedzie nic... Droga biegnie na wysokim nasypie.

Nagle po przeciwnej stronie drogi spod nasypu pojawia się kobieta, idzie w naszym kierunku, niosąc w rękach tacę, wyładowaną herbatą, chlebem, pomidorami... Ta kobieta nie wie, kim jesteśmy, bo przecież przywieziono nas tu z innej wioski, no ale skoro tu stoimy już dłuższy czas, widać jesteśmy głodni i spragnieni... Podchodzi do nas, podaje nam tacę, skłaniając głowę w powitaniu, po czym ... znika za nasypem... Co mamy zrobić? Nie jesteśmy głodni, wręcz przeciwnie... W dodatku jak na złość właśnie w tym momencie podjeżdża w naszym kierunku wspaniała limuzyna...

Wiemy, że nie możemy teraz odjechać, musimy zjeść, musimy oddać tacę, podziękować, więc nie patrzymy na samochód, nie machamy rękami, nie zatrzymujemy go, tym bardziej, że nadjeżdża ze strony, w którą my zmierzamy... Marzyliśmy o nim, ale nie możemy skorzystać. Samochód zatrzymuje się sam... Kierowca zaprasza nas do środka... Dziękujemy, tłumacząc, że zmierzamy w przeciwnym kierunku. – Tamam! mówi, i odjeżdża, ale zaraz wraca z piskiem opon – tamam! możemy jechać tam gdzie chcecie! Jesteśmy załamani, proponujemy mu poczęstunek, ale odmawia i ... odjeżdża.

Pakujemy chleb, pomidory do już wypakowanych prowiantem plecaków, wypijamy herbatę. Biorę tacę i przechodzę przez drogę, szukając kobiety. Kiedy tylko podchodzę do domów poniżej drogi, pojawia się znów, pozdrawiając mnie skinieniem głowy i podaje mi ... tacę z owocami...

Dalszy etap podróży odbywamy napotkanym po długim czasie traktorem... Pojazd trzęsie niemiłosiernie i jedzie z prędkością niemalże zerową, a do tego trafia nam się traktorzysta – romantyk: co chwila zatrzymuje się, żeby nam pokazać z niemym zachwytem to szczególnie piękny widok, to jakiś kwiatek, to jakieś drzewko...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 587

Aby dojechać do Pammukale, wysiedliśmy w Denizli. Stamtąd złapaliśmy samochód, który dowiózł nas na górę. Jest to miejsce absolutnie nieprawdopodobne, pozwolę sobie tym razem na zamieszczenie tutaj pocztówki z Pamukale, żeby łatwiej było sobie wyobrazić o czym mówię. Pammukale to starożytne Hierapolis, gdzie na wzgórzu bije gorące źródło, a woda ze źródła, przesycona solami wapnia spływa szeroko, tworząc wapienne tarasy. Te śnieżnobiałe tarasy, w których zbiera się płynąca leniwie woda, odbijająca błękit nieba a gdzieniegdzie z bieli wyrastają kolorowe kwiatki - ten widok mam w oczach do dziś... W Pammukale zachowały się też liczne budowle Hierapolis, amfiteatr...

Oglądaliśmy to wszystko z zachwytem, w końcu trzeba było pomyśleć o powrocie. Tego dnia powinniśmy dotrzeć do Izmiru, gdzie mieliśmy umówione spotkanie z resztą grupy. Byliśmy w Pammukale w trójkę - Krzysiek, Kali i ja. Oczywiście, w Pammukale trudno złapać stop do Izmiru. Zaszliśmy do baru. Już na progu jakiś człowiek zapytał, gdzie się wybieramy. - Do Izmiru, ale najpierw musimy zjechać do Denizli. - Tamam, do Izmiru nie mogę, ale do Denizli was zawiozę, pakujcie bagaże do samochodu! - Super, ale wspaniale się składa! - No tak, ale najpierw musimy się napić, mówi nasz przyszły kierowca.

Ten pomysł nie bardzo nam się podoba, ale nie możemy nic zrobić. Facet pije dużo, nalewa też Krzyśkowi. Krzysiek mruga do nas - pokazuje, że wylewa swoją szklankę do donicy stojącej obok. - Będzie trzeba, to poprowadzę - mówi. No dobra, ale jak to zrobić? Po długim czasie, kiedy niecierpliwimy się, bo przecież przed nami długa droga, a robi się późno - nasz nieźle już wstawiony kierowca decyduje się ruszać. Krzysiek proponuje, że poprowadzi, tamam! - i sprawa idzie po naszej myśli. Nasz niedoszły kierowca natychmiast zasypia.

Krzysiek ma nieprawdopodobny pomysł: - słuchajcie, bądźcie cicho, nie obudźcie go, pojedziemy do Izmiru! Pomysł jest szatański, no ale co będzie jak facet się w końcu obudzi? Budzi się wcześniej, jak tylko dojeżdżamy do Denizli. Namawiamy go, żeby pojechał z nami na wycieczkę do Izmiru, a ten, o dziwo, przystaje, mówi, że musi tylko zadzwonić do swojej madame i powiadomić ją o tym. Wchodzimy razem do eleganckiego hotelu, ten znika gdzieś, a my korzystamy z niezwykle eleganckiej toalety hotelowej.

I tu dygresja: przez całą drogę toalety, zasada według której w tych krajach działają (dziura w ziemi i woda - bieżąca, kurek tuż nad podłogą, lub woda w dzbanie i kubek do nabrania wody...) to nasza łazienka. W tych toaletach, nieważne, czy tych z dzbanem na wsi, czy tych z kurkiem i spłuczką w nowocześniejszych domach, myliśmy się cali, myliśmy włosy, nie było to może wygodne, ale dało się!) A więc, w tym hotelu zaskoczenie - luksus, kafelki ale również dziura w podłodze - tyle że z kafelkami, woda też nad samą podłogą, ale z kranu i elegancka spłuczka...

No dobra, wraca nasz kierowca i tym razem siada zdecydowanie za kierownicą. Jesteśmy bardzo zaniepokojone, ale Krzysiek mów - nie przejmujcie się, on sobie poradzi... No dobra, jedziemy, faktycznie, facet jedzie bez problemu...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 548

...ale niedługo, bo za chwilę zajeżdżamy do bardzo eleganckiego lokalu, gdzie na środku stoi wielki zbiornik - akwarium? Siadamy do stołu, a nasz kierowca każe nam wybrać rybę z tego akwarium... Tłumaczymy, że nie jesteśmy głodni, spieszymy się - ale gdzie tam, takich słów lepiej w ogóle nie wypowiadać. Znów picie, znów wylewanie za siebie...

W końcu wsiadamy. Znów udaje nam się faceta usadzić obok kierowcy, Krzysiek prowadzi. Jakiś czas jedziemy spokojnie, w pewnym momencie facet nagle wyciąga pistolet, ręka mu lata, mierzy w kierunku Krzyśka, odwraca się do nas, mierzy, pif-paf!- bełkocze! Krzysiek uderza go lekko w rękę, sięga po pistolet, wrzuca do półki w samochodzie, facet znów zasypia. Jesteśmy nieco zaszokowani, ale Krzysiek mówi, dajcie spokój, przecież to straszak!

Jedziemy jakąś chwilę, w pewnym momencie facet budzi się, i zaczyna się z Krzyśkiem szarpać. Teraz zdecydowanie chce prowadzić. Krzysiek, o dziwo, przystaje. Uspokaja nas - on będzie prowadzić, zobaczycie, poradzi sobie! Ale tym razem Krzysiek nie ma racji. Samochód jedzie przez chwilę zygzakiem do przodu, ale potem nagle skręca, wpada w przydrożny rów, przechyla się do przodu, gaśnie. A facet zasypia sobie jak nigdy nic z głową na kierownicy...

Wysiadamy, ale najpierw Krzysiek zagląda do półki i wyciąga stamtąd pistolet. Ogląda go - i blednie. Okazuje się, że jest to prawdziwa, naładowana broń! Wyciąga magazynek, chowa do plecaka. - Na wszelki wypadek, tak będzie lepiej...

Dygresja: - magazynek w plecaku Krzyśka zagrałby jeszcze jedną, bardzo niebezpieczną rolę już po wyjeździe z Turcji. Krzysiek wracał przez Jugosławię, gdzie wówczas przejeżdżał Breżniew. Spotkał go - Krzyśka - patrol wojskowy, i kazał pokazać co ma w plecaku. Krzysiek spokojnie wyciągał po trochę swoje dwumiesięczne skarpety, dżinsy i nagle zobaczył w plecaku zapomniany tam magazynek! Był przekonany, że nie tylko on go zobaczył, że już po nim, ale na wszelki wypadek spróbował się ratować, i sięgnął po resztę ciuchów, którymi owinął magazynek, no i udało się! (znam tę historię od Krzyśka i nie ręczę oczywiście za jej prawdziwość:)

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 642

Sytuacja jest nieco trudna... Samochód zarył się maską w rowie, nie chce zapalić, przy kierownicy śpi nieprzytomny kierowca, my w trójkę usiłujemy to wyciągnąć samochód, to uruchomić go... Nadjeżdża jakaś terenówka, rany boskie, policja...? Oczekujemy wszystkiego co najgorsze... Na szczęście to nie policja. Ludzie, którzy zatrzymali się, ogarnęli sytuację wzrokiem i szybko stwierdzili: upił się, to niech śpi, do rana wytrzeźwieje i jakoś sobie poradzi. Wsiadajcie z nami! No to wsiadamy.

Jest noc... Nie bardzo wiemy gdzie jedziemy. Dojeżdżamy w jakieś ciemne miejsce, gdzie bezustannie słychać potworny huk, jakby dookoła tuż nad tym miejscem krążył odrzutowiec... Bez żadnych wyjaśnień nasi wybawcy prowadzą nas do niewielkiego baraku, pokazują podłogę - kładźcie się. Pod sufitem pali się żarówka. I tak próbujemy kimać do rana - ani to ostre światło, ani ten huk nie pozwala zasnąć.

Rano wcześnie wychodzimy z baraku żeby znaleźć źródło tego hałasu, początkowo nie potrafimy zrozumieć tego co tam widzimy: jesteśmy w kotlinie, między wzgórzami. Ogromna rura ciągnie się w kierunku jednego ze wzgórz, i z tej rury strzela z nieprawdopodobnym hukiem woda, i następnie spływa strumieniem w dół. Woda ma białawe zabarwienie. Turcy pokazują nam na migi, że ta woda jest bardzo zdrowa, i że w tym miejscu powstanie sanatorium. Prowadzą nas do kładki, na której stoi ... wygódka! Zamiast dzbana z wodą, wodę można czerpać bezpośrednio ze strumienia! Cieszą się - widzicie? Mamy prawdziwą łazienkę z bieżącą wodą!...

Nasi wybawcy zawożą nas następnie na drogę, gdzie już bez przeszkód i bez pijaństwa łapiemy następną okazję i jedziemy dalej... Co chwilę jednak zastanawiamy się ze śmiechem, co pomyślał nasz wczorajszy kierowca, kiedy obudził się na drodze prowadzącej do Izmiru, w samochodzie zarytym w rowie... Czy w ogóle pamiętał z kim i po co tam się znalazł...?

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 792

Nie pamiętam ani Izmiru, ani Efezu, gdzie chyba też byliśmy...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 514

Do Canakkale przyjechaliśmy, żeby zobaczyć ruiny Troi. Mieliśmy też zamiar popłynąć promem przez Dardanele i pojechać do Stambułu. Troja okazała się niepozorną kupą kamieni. Trudno było sobie wyobrazić jakikolwiek związek tego niepozornego miejsca z Odyseją... Natomiast w tej okolicy poznaliśmy młodego Turka, Hasana, który zaoferował się że nas zawiezie do Stambułu. Był piękny, wesoły i bardzo sympatyczny. W Stambule o ile pamiętam, nocowaliśmy w jakimś hoteliku (?), i następnego dnia pociągiem wyjeżdżaliśmy do Edirne - i w ten sposób kończył się nasz pobyt na Bliskim Wschodzie...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 594

Z notesu Kali: Rano Hasan przywiózł nas na miejsce. Zatrzymał się na chwilę przy piekarni znajomego i wziął mnóstwo cieplutkich, świeżych bułeczek i zabrał nas na herbatę. Później zawiózł nas do centrum. Zwiedziłyśmy sobie porządnie bazar…

Umówiliśmy się z naszym sympatycznym Turkiem na dworcu, żeby się pożegnać. Przyszedł, pożegnał się, i następnie, kiedy pociąg ruszył - nieoczekiwanie wsiadł i pojechał z nami! Wsiadł tak jak stał...

Jechaliśmy kilka godzin i przez ten cały czas usiłowałam przekonać jego - i siebie - że NIE MOGĘ ZOSTAĆ W TURCJI, że to nie jest najlepszy pomysł... Na szczęście miałam jeszcze odrobinę rozsądku, ale jego oczy były takie ciemne i głębokie, że można się było utopić ...:)

Na stacji w Edirne pożegnaliśmy się już definitywnie... Tutaj pożegnaliśmy się również z resztą naszej wyprawy. Chłopcy pojechali dalej pojedynczo, my we dwie z Kali złapałyśmy tureckiego tira...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 547

Belgrad widziałyśmy z postoju tirów - miasto było gdzieś tam, za wysokim murem... Nasz turecki kierowca był poczciwym, spokojnym człowieczkiem... Nie bardzo wiedziałyśmy jak się zachować, a on nie był jakoś szczególnie rozmowny, a kiedy już próbował mówić, nie wiadomo czemu mówił do nas po niemiecku... Nocą pokazał nam swoją sypialnię nad kabiną, bałyśmy się, ale w końcu ułożyłyśmy się tam we dwie i bardzo wygodnie nam się jechało... dusza człowiek, we wszystkim nam dogadza. Zna niestety tylko turecki i niemiecki, a po angielsku tylko dwa zwroty: how are you i Just a minute. Jest bardzo sympatyczny i opiekuńczy.

Jazda z nim miała jeden wielki minus - jechał straszliwie powoli, robił długie przerwy. Pewnie tak należało, ale dla nas było to za wolno. Prócz tego, że miałyśmy nadzieję zwiedzić jeszcze Wiedeń, byłyśmy ograniczone czasem - nasze studenckie paszporty kończyły ważność 30 września, gdybyśmy do tego czasu nie przekroczyły polskiej granicy, musiałybyśmy dopłacić, bagatela, 150 zł... Dlatego bardzo nam się spieszyło, więc musiałyśmy się pożegnać... Ale jak mu to wytłumaczyć?...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 560

W końcu, z wielkimi wyrzutami sumienia zostawiłyśmy naszego tureckiego kierowcę i jego Tira, a ponieważ nie było go w samochodzie kiedy podjęłyśmy taką decyzję - poszedł grać w karty z innymi kierowcami - zostawiłyśmy mu jedyny w swoim rodzaju list, napisany po turecku, niemiecku, angielsku i polsku oraz pismem obrazkowym :) - że dziękujemy, że przepraszamy, że było miło, ale że musimy gnać...

Zabrałyśmy nasze plecaki i poszłyśmy drogą przed siebie. Było to już na terenie Austrii. Próbowałyśmy zatrzymywać samochody, ale gdzie tam... Doszłyśmy do małego miasteczka. Leje, jest zimno. Zaglądamy do jakiegoś pensjonatu - niechętnie ktoś otwiera, pytamy o ceny. Astronomiczne. Pytamy, czy nie byłoby możliwości przenocowania gdzieś pod dachem, ale nie w pokoju. Nein - i drzwi zamknięte... Wzdychamy na myśl o tureckiej gościnności, i jak dwie zmokłe kury wleczemy się przez austriacką nieprzyjazną noc. Droga prowadzi pod górę, jest ciemno, leje, burza, zakręt. Warunki dla autostopu po prostu nieprawdopodobne. Ale widać że za nami jedzie samochód, więc odruchowo machamy rękami, nie odwracając się nawet... SAMOCHÓD STAJE!!! - Wiedeń? Wsiadajcie!

Coś nieprawdopodobnego, to chyba rekord świata w autostopie! Nikt, na całym świecie nie zatrzymałby się w takich warunkach! Tylko - no kto? TURCY!!! W samochodzie jest ciepło, gra znana nam muzyka, tureckie płyty, pierwszy raz widzę samochodowy odtwarzacz (na płyty analogowe!). Trochę rozmawiamy, potem zasypiamy. Przez sen widzę jak samochód jedzie jasnymi tunelami, jakimiś nieprawdopodobnie nowoczesnymi trasami, estakadami, czegoś takiego nigdy dotąd nie widziałam...

W końcu - gdzie chcecie wysiąść, jesteśmy w centrum Wiednia! - my rozespane... gdzie? No, może jakiś tani hotelik... Zostawili nas pod hotelem, pożegnali się, Tesekkür ederim - podziękowałyśmy pięknie, po raz ostatni w tym śpiewnym języku ... Dzwonimy, pytamy o cenę, dziękujemy, odchodzimy... Jesteśmy same w Wiedniu nocą...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 617

Wiedeń, centrum, trzecia w nocy. Cisza, spokój. Pusto. Nikogo na ulicach, nie gra muzyka, nie ma ruchu, zupełnie inaczej niż TAM... - Kali, co robimy? - pytam... No, chyba będziemy chodzić po ulicach do rana... Wszystko tu zamknięte. I tu, i tu, i tu - naciskam klamki bram. I oto? Jedna brama otwiera się, zaglądamy do środka - przestronna klatka schodowa, marmurowe schody, a przy schodach - Kali, patrz, coś dla nas! - szerokie, przestronne parapety! Jeden moment, i już śpimy na takim parapecie, owinięte śpiworami („skarpetki mokre, swetry mokre, tylko śpiwory suche”), przytulone do siebie, szybko, szybko śpij bo za chwilę nas stąd wygonią!

Wcześnie rano jakaś frau schodzi ze schodów i zaczyna się wrzask, którego nie rozumiemy, ale oczywiście, łatwo zrozumieć o co chodzi... Szybko zwijamy się, pokazując na migi, że brama była otwarta, no więc ... jak nie skorzystać... Zadowolone, że udało nam się przetrwać noc i nawet pospać te dwie godziny, jemy śniadanie w cukierni... Gdybyśmy zjadły faktycznie te wszystkie słodkości które tam pożeramy oczami, nie mogłybyśmy się ruszyć z przejedzenia... Kali pisze: Musimy teraz znaleźć jak najszybciej informację turystyczną*.

Z pozostałymi ludźmi umówiliśmy się na 25 lub 26 września o godz. 12 przy Katedrze Św. Stefana, w samym centrum miasta. Ciekawe, czy już dotarli. W informacji zdobyłyśmy plan Wiednia i spis hoteli studenckich. Znalazłyśmy wreszcie jeden z nich, nocleg za dobę na 1 osobę 40 szylingów, przeszło 2 dolary, ale wreszcie ciepła woda, czysto.

Wiedeń bardzo mi się podoba. Jest taki piękny, wielki, czysty, pełen zabytków, eleganckich sklepów, ale jednocześnie szalenie drogi. Następnego dnia poszłyśmy do nowej galerii, bilet kosztował tylko 1 szyling, zniżka studencka – szok, a tramwaj kosztuje aż 6 szylingów! Galeria jest mała, ale ciekawa. Zawiera m.in. pojedyncze obrazy Van Gogha, Goyi, Pissaro, Toulouse-Lautreca, Moneta i innych. W Wiedniu spędzamy ok 3 dni. Włóczymy się po mieście, jeździmy na gapę tramwajem, napawamy się przepychem "Zachodu".

Znów spotykamy kilka osób z naszej grupy, i razem wybieramy się do kina na Ostatnie tango w Paryżu... Po filmie, szokująco odważnym jak na owe czasy, a tym bardziej na owe czasy dla nas, Polaków, ochoczo gubię się grupie. Po kilku tygodniach chodzenia jak na smyczy, trzymania się zawsze grupy, uzależnienia na każdym kroku od męskiej opieki chłonę żarłocznie możliwość chodzenia po mieście SAMA! Pół nocy spaceruję bez pośpiechu, oglądam wystawy, napawam się samodzielnością...

*DYGRESJA: Informacja turystyczna, to dla nas był symbol bezpieczeństwa, pomocy, opieki. To była dla nas oaza na pustyni, miejsce, gdzie zawsze nam pomagano, gdzie dostawaliśmy mapy, informacje i wszelką pomoc. Tam się umawialiśmy na spotkanie z resztą grupy, tam zostawialiśmy sobie informacje. Czasami tylko trudno nam było wytłumaczyć pracownikom IT co to znaczy czas. My mówiliśmy – szybko, pomóżcie bo… a oni – oczywiście, nie ma sprawy, siadajcie, może herbaty… Czas w tamtym świecie inaczej płynie, również w Informacji Turystycznej…

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 552

Jadąc stopem w stronę Polski przechodzimy pieszo granicę. Po stronie austriackiej pokazujemy nasze paszporty żołnierzowi, który nawet na nie nie patrzy. Zaniepokojone, że nie przybija nam pieczątek, i czy to się dla nas źle nie skończy, podajemy mu te paszporty, pokazujemy - ale pieczątka, pieczątka! - Od niechcenia, nie patrząc, stempluje... Uff... idziemy ku stronie czechosłowackiej.

Widzimy daleko przed nami czeskich pograniczników. Czujemy się jak u siebie - po tym całym Oriencie, arabskich zwyczajach, niezrozumieniu, po tym całym obcym, choć ciekawym świecie -wyciągamy do nich ręce, śmiejemy się - Nareszcie w domu, witajcie! - wołamy! - Halt! - słyszymy w odpowiedzi. Ich twarze są poważne, obce, w rękach karabiny...

Zatrzymujemy się na miejscu. Podajemy paszporty, studiują je w milczeniu, potem dzwonią gdzieś, przychodzi kobieta, rewiduje nasze plecaki, wyciąga jedną parę brudnych, wełnianych skarpet, drugą... z obrzydzeniem odkłada, nie szuka więcej... Pokazuje, że możemy iść... Trochę miny nam zrzedły na takie powitanie, no ale cóż...

Dalej jedziemy pociągiem, Kali do Łodzi, ja do Kalisza, do rodziców...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 699

Dzwonię do drzwi w środku nocy. Mama otwiera mi zaspana, przytula mnie, i zaraz zaczyna się martwić - ale gdzie ja cię położę, nie wiedziałam, że dziś będziesz, nie pościeliłam ci łóżka... - Ależ mamo, nie ma problemu, wystarczy mi ten mięciutki dywan, mówię, ku jej zdumieniu, i już za moment usypiam, owinięta śpiworem na podłodze, na miękkim dywanie w domu...

Opublikowano: 29 maj 2015
Odsłony: 653