Będę tu cały tydzień, więc się rozpakowałam przyzwoicie, i choć walczyłam z telefonem i Internetem, a do tego byłam ledwo żywa po podróży, to w końcu zmobilizowałam się, i zgodnie ze wskazówkami Leonarda poszłam moją ulicą w stronę zachodniego końca wyspy, chcąc skręcić na północ w stronę plaży. Doszłam prawie do końca i kilka uliczek, którymi chciałam dojść do plaży okazało się kończyć informacją: proprieta privata… Aż w końcu znalazłam właściwą uliczkę i na końcu było zejście na plażę z pięknym widokiem i na Ischię, i na wielkie skały Faraglioni. Piasek ciemny, ale ładny, dość czysty, a nad plażą wznoszą się jak rzeźby wysokie poszarpane skały obwieszone jakimiś roślinami. Na skałach były tabliczki: niebezpieczeństwo obsunięcia, zabrania się wchodzić na skały i przechodzić pod nimi. Ale pod tymi skałami leżeli sobie na ręcznikach pojedynczy plażowicze… No to i ja tam rozłożyłam mój ręcznik, wzięłam maskę i poszłam pływać koło tych Faraglioni (dwóch skalnych olbrzymów stojących w wodzie). Pływać nie jest tam tak łatwo bo jest tam bardzo płytko, no ale trochę się udało. Woda mocno słona a piasek głębiej wymieszany z bardzo drobnymi kamyczkami, ale niewiele grubszymi od piasku, więc nie kaleczą stóp.
Potem szybko się wytarłam i poszłam dalej, doszłam prawie do końca tej długiej plaży, brodząc w wodzie i schodkami wyszłam na ulicę. Potem jeszcze udało mi się dotrzeć do ulicy, przy której były sklepy spożywcze, żeby kupić trochę prowiantu, bo dzisiaj, do tej pory, żywiłam się Jaśkową kanapką i bananem, muslowymi batonami i kwaśnymi żelkami J.
No i teraz piszę, czekam na Leonarda i na wifi, bo jakoś jednak ten Internet by się przydał. Jutro mam zamiar złazić bardziej centralną część wyspy, ale nie chcę się spieszyć, bo mam czas. A w środę raniutko płynę na Ischię na jednodniową wycieczkę.
Pewnie niedługo padnę, niech oni już przyjdą z tym wifi…