W 1976 roku wygrałam konkursowy egzamin w Istituto Italiano di Cultura i dostałam stypendium na miesięczny kurs językowy w Cison di Valmarino, Veneto. Kurs odbywa się właśnie tutaj, w maleńkiej wioseczce z dala od świata, na zboczu wzgórza, w średniowiecznym zamku Castello Brandolini… Mój kurs jest odmienny od tych, na które pojechali inni zwycięzcy konkursu – nie mieszka się w mieście uniwersyteckim, nie można się zgubić po zajęciach w tłumie przechodniów. My mieszkamy na zamku wszyscy razem, nauczyciele, dyrekcja, sekretariat i studenci, razem jemy, razem śpimy, razem uczymy się, razem spędzamy wolny czas, razem jeździmy na wycieczki…

Tutaj opisałam jedną, niezapomnianą niedzielę, gdy postanowiłam się wybrać sama w góry i co z tego wynikło... Z Castello pojechałam następnie dalej, o czym możecie przeczytać w podróży Wenecja-Florencja - Rzym - Neapol.

Opublikowano: 30 maj 2015
Odsłony: 1064

 (dla Bruna De Marchi, przyjaciela)

Jest niedziela rano, słońce mocno świeci, zapowiada się piękny dzień. Na zamku panuje cisza, wszyscy jeszcze śpią, kiedy wstaję z mojego dużego łóżka w zamkowej alkowie i zbieram się do wyjścia. Zakładam szorty, biorę ze sobą lekki plecaczek, pakuję dwie bułki z wczorajszego śniadania, butelkę wody, foliowy płaszcz przeciwdeszczowy. Moje współlokatorki śpią kiedy cichutko wychodzę, wspinam się po zamkowych stromych schodach na górę, otwieram ciężkie drzwi na dziedziniec. Castello Brandolini jeszcze śpi, ale świat już się obudził, śpiewają ptaki…

Castello Brandolini, średniowieczny zamek, własność braci Salezjan, którzy stworzyli w nim centrum kulturalno-duchowe, a na lato oddali to niezwykłe miejsce na siedzibę Corso Estivo Della Lingua Italiana per Stranieri. Castello Brandolini w Cison di Valmarino, u podnóży Alp w regionie Veneto.

Wychodzę przez zamkową bramę i kieruję się ku wzgórzom. Za nimi widać wzniesienia, a daleko daleko wiem że zaczynają się Alpy. Ciągnie mnie w góry, choćby to były takie sobie niewielkie pagórki. Szkoda, że nikt z kolegów z kursu nie chciał się wybrać ze mną na niedzielną wycieczkę w pobliskie górki. A tak ich namawiałam… Nie to nie, pójdę sama, będziecie żałować. Mam nadzieję wrócić na wieczorny festyn w miasteczku…

Idąc rozglądam się po okolicy. Castello Brandolini stoi na wzgórzu, nad nim widać  dalsze wzgórza idące ku górom. Mijam Castello, idę w górę, przed sobą mam wzgórza a po lewej strumień. W ten sposób cały czas wiem dokąd idę i wiem jak wrócić. W oddali widzę szczyt wzgórza, za nim następny, a jeszcze dalej nieco bardziej stromy szczyt – tam chciałabym dojść. Nie boję się, przecież z pewnością po drodze spotkam ludzi, z pewnością trasy są oznaczone szlakami jak u nas w Tatrach… Idę grzbietem wzgórza, rozglądam się, czuję wielką radość…

Opublikowano: 31 maj 2015
Odsłony: 1118

Wracam myślami parę tygodni wstecz – przypominam sobie jak przyjechałam autobusem do Wenecji. W tych czasach z Warszawy do Włoch jeździł jeden autobus na tydzień. Miałam do wyboru, spóźnić się trzy dni na rozpoczęcie kursu lub przyjechać pięć dni za wcześnie: wybrałam oczywiście to drugie. Pięć wspaniałych, samotnych dni w Wenecji, te wspomnienia przychodzą mi na myśl kiedy tylko mogę spokojnie pomyśleć, z dala od radosnego zgiełku w Castello. Mój pierwszy pobyt we Włoszech, pierwszy kontakt z językiem po pięciu miesiącach nauki… Moja pierwsza noc w Wenecji – autokar wtedy zatrzymywał się w Mestre, gdzie pasażerowie jadący dalej mieli nocleg, a ci wysiadający w Wenecji musieli sobie radzić sami… Całą drogę myślałam, do kogo się zwrócić o pomoc, kto mnie przenocuje, żebym nie musiała późnym wieczorem szukać schroniska. Zdecydowałam się w ostatniej chwili, poprosiłam parę w średnim wieku, zgodzili się – przemyciłam się do hotelu, spałam na podłodze a wcześnie rano wymknęłam się z hotelu z plecakiem i gitarą, oraz ogromną wdzięcznością do tych ludzi …

A jeszcze wcześniej, kilka miesięcy temu prawdziwy początek tej historii – wygrałam konkursowy egzamin w Istituto Italiano di Cultura i dostałam stypendium na miesięczny kurs językowy w Cison di Valmarino, Veneto. Kurs odbywa się właśnie tutaj, w maleńkiej wioseczce z dala od świata, na zboczu wzgórza, w średniowiecznym zamku Castello Brandolini… Mój kurs jest odmienny od tych, na które pojechali inni zwycięzcy konkursu – nie mieszka się w mieście uniwersyteckim, nie można się zgubić po zajęciach w tłumie przechodniów.  My mieszkamy na zamku wszyscy razem, nauczyciele, dyrekcja, sekretariat i studenci, razem jemy, razem śpimy, razem uczymy się, razem spędzamy wolny czas, razem jeździmy na wycieczki…

Opublikowano: 31 maj 2015
Odsłony: 1066

Słońce grzeje coraz mocniej, cały świat mam na dłoni. Zbliżam się do pierwszego szczytu, za nim jest zejście w dół i przede mną kolejne łagodne zbocze do szczytu wyższego wzgórza. Idąc robię zdjęcia. Jakoś wciąż nie ma ludzi, co się dzieje, nikt tędy nie chodzi? Szlaków też nie widać… Jednak nie boję się, gdyż droga jest niezwykle prosta a płynący gdzieś tam w dole strumień dodaje pewności.

Veneto, i miasteczko Conegliano… cudowna kraina. Zielone wzgórza pokryte są winnicami a produkcja wina to główna gałąź tutejszej gospodarki.  W Conegliano w 1876 roku założono pierwszą wyższą szkołę hodowców winorośli.

W Castello do obiadu i kolacji podają nam na stół butelkę białego i butelkę czerwonego wina, pochodzące z dwóch szlaków winnych: Strada del vino Bianco i strada del vino Rosso. Kiedy w butelce zobaczymy dno, należy podnieść ją do góry, a za chwilkę przyniosą drugą… Ponieważ zmieniamy się przy stołach, staram się zawsze siadać z Włochami, Francuzami, Hiszpanami a nigdy ze Słowianami, bo ci pierwsi mają wino na stole od dziecka, piją je po parę łyczków aby ugasić pragnienie, a nasi… cóż, za chwilkę butelka jest pusta… Muszę przyznać, że cały mój pobyt na kursie odbywam w lekkim, leciutkim winnym transie…

Opublikowano: 31 maj 2015
Odsłony: 1084

Dochodzę do kolejnego szczytu i mogę spojrzeć na górę, którą od początku widziałam w oddali, do której chciałam dojść. Niestety, stąd widać, że żeby się tam dostać, musiałabym zejść stromo w dół, zbyt stromo. Nie podejmuję tego ryzyka bo schodzenie nie jest moją mocną stroną, postanawiam zejść łagodniejszym zboczem w kierunku strumienia, w lewo.

Niedługo jestem na dole, obok kamiennego brzegu strumienia, patrzę z dołu na zbocze upragnionej góry, a może jednak dam radę tam wejść? To już bardziej wspinaczka niż spacer, wiem, że nie powinnam tego robić, ale góra kusi. Z dołu jakoś przystępniej wygląda – może dlatego, że ja potrafię wchodzić na górę, ale ze schodzeniem mam zawsze problemy… Co robić? Mam jeszcze mnóstwo czasu, szkoda wracać…

Zdecydowałam – idę na górę, co tam. Przecież ona na mnie czeka… Wchodzę po kamieniach jak po schodach, skalne półki robią się coraz wyższe, coraz bardziej niedostępne. Świat jest piękny, choć w duszy kołacze się niepokój – wiem, że z zejściem będę mieć problem. No ale myślę sobie – jak dojdę do szczytu, z pewnością da się zejść łagodnie z drugiej strony, potem okrążę górę na dole i wrócę do mojego strumienia, a on mnie zaprowadzi prosto do Castello…

Wspinam się coraz wyżej i wyżej – w końcu jestem na wierzchołku, stromym jak wielki ząb. Spoglądam w dół – i ogarnia mnie jednocześnie zachwyt i przerażenie: przede mną rozciąga się prawdziwa górzysta okolica, dziki świat, niedostępny i piękny. O zejściu na drugą stronę nie ma mowy… Co robić? Zjadam bułkę, popijam wodą i zaczynam powolutku, z duszą na ramieniu, schodzić.

Opublikowano: 31 maj 2015
Odsłony: 1182

Schodzenie nigdy mi nie wychodzi, tylko wchodząc nigdy o tym nie pamiętam… Nie potrafię się odwrócić twarzą do ściany, stąd jestem w trudnej sytuacji – przytulam się do ściany plecami i próbuję powoli, krok po kroku zsuwać się w dół. To trwa jakiś czas, kiedy dochodzę do półki skalnej zawieszonej dość daleko od następnej, niższej. Nie sięgam tam nogą, boję się skoczyć. Trzymam się niewielkiego drzewka i nie wiem co robić. Kilka razy próbuję sięgnąć nogą do niższej skały, potem znów wycofuję się. Sytuacja jest patowa…

Jeżdżąc z rodzicami w Tatry słyszałam wielokrotnie opowiadania o tym, jak ściągano turystów z gór, pamiętam komentarze, wstyd. Potrzebuję pomocy, ale jak ją znaleźć? Trzeba byłoby zacząć wołać, ale wstyd… No dobrze, ale co mam zrobić? Kilka razy przymierzam się do skoku w dół, nie mogę się zdecydować, widzę w dole, daleko skały, wiem, że jeśli skacząc nie trafię na półkę skalną, mogę spaść i … No, dalej wolę nie myśleć.

Po długim czasie postanawiam zacząć wołać. AIUTO!!! Wołanie wychodzi z moich ust cichuteńko, żeby czasem nikt mnie nie usłyszał. Wstydzę się strasznie… Ale to nie ma sensu, jeśli wołać, to tak żeby usłyszeli, zaczynam więc wołać głośniej i głośniej… W pewnym momencie słyszę głosy. No, nareszcie, usłyszeli mnie, zaraz przyjdą… Może mi się uda i nie rozgłoszą tego, nie dotrze ta wiadomość do Castello… Co pewien czas wołam jeszcze, wciąż słyszę głosy gdzieś w dolinie. Mija godzina, druga. Głosy słychać, ale jakoś się nie przybliżają… Znów wołam głośniej…

Opublikowano: 31 maj 2015
Odsłony: 1134

Po trzech godzinach wołania podejmuję decyzję – to nie ma sensu. Muszę zdecydować się na skok… Serce kołacze, przerażenie ściska, nagły przypływ odwagi – skok – i jestem nareszcie na wymarzonej półce skalnej, po czym już zdecydowanie skaczę jeszcze niżej, i niżej, i niżej…

Nie minęło wiele, kiedy znalazłam się na brzegu strumienia. – Udało się! Teraz tylko kierować się biegiem strumienia, i zaraz będę w Castello! Najlepiej będzie, jeśli pójdę po prostu  korytem strumienia. Maszeruję tak po wodzie, jeszcze zipiąc po strasznych przeżyciach, kiedy raptem – dochodzę do wodospadu! Woda spada stromo w dół, nie ma mowy żeby tędy zejść.

Wychodzę więc na brzeg, wiem, że powyżej jest ścieżka a na grzbiecie druga, ta, po której szłam rano. Jednak kilka metrów nad brzegiem strumienia zaczynają się jakieś kolczaste zarośla, jeżyny, maliny czy ki czort. Nie da się przez nie przedrzeć, więc znów schodzę niżej. Brzeg strumienia jest bardzo stromy i trudno po nim iść, ale wyżej wciąż ciągną się te kolczaste krzaki, i posuwam się zygzakiem, to w dół to w górę, jak w matni…

Robi się coraz ciemniej, w końcu zapada ciemność. Teraz boję się zrobić krok bo nie wiem, czy mam przed sobą prostą drogę czy przepaść. Nie ma wyjścia, tu muszę przenocować. Wyciągam z plecaka foliowy płaszcz od deszczu, owijam się nim i kładę na murawie. Boję się żmij, przestrzegano nas przed nimi, dlatego próbuję się dobrze zakryć folią, jednak nie ma mowy o spaniu – strach, a także odgłosy robaczków tupiących po folii skutecznie mi to uniemożliwia.

Tak mija kilka długich godzin, podczas których usiłuję myśleć o tym, jak fantastyczne jest życie w Castello…

 

Opublikowano: 31 maj 2015
Odsłony: 1102

Nie bać się, nie bać się, będzie dobrze! Myśl o Castello! ...

Tak, żeby wejść do naszego pokoju, zwanego alkową (jest tam duże łoże na podwyższeniu, należące niegdyś do kogoś ważnego, oraz niżej trzy łóżka skromniejsze, prawdopodobnie służby - ja śpię na tym dużym, haha!) - a więc, żeby wejść ze schodów do naszego pokoju trzeba przejść najpierw przez ogromną jadalnię, nie potrafię określić ile to metrów, była ogromniasta, a następnie przez sypialnię, tak samo wielką. W sypialni stoją drewniane prycze zakonników - wiele, wiele pryczy w dwu rzędach.

Kiedy wracam, zazwyczaj późną nocą po kolejnym naszym wieczornym posiedzeniu w jakiejś winiarni, trattorii, lokandzie, gdzie trenuję pracowicie język przy szklaneczce (czasem dwu) dobrego wina, zawsze mam problem... Światło zapala się przy wejściu, po stronie schodów. Jak zapalę, nie mam jak zgasić i potem się czepiają. Jak nie zapalę, idę w kompletnej ciemności - wolę jednak tak, po co mają się czepiać... Idę wymacując ręką stół, długi, długaśny, potem z niemałym trudem trafiam na drzwi do sypialni zakonnej, szukam pierwszej pryczy, idę, wymacując prycze.

Wreszcie dochodzę do naszego pokoju. Niejeden raz wpadam na kogoś - to któraś z Japonek, zasnęła przy nauce... No tak, ja uczę się przy winie, one kują z podręcznika. Tylko że ja z każdym dniem potrafię więcej zrozumieć i powiedzieć, a Japończycy pięknie piszą, ale mówią... Panuje takie powiedzenie - nudzi ci się? To pogadaj z Japończykiem... Zdecydowanie wolę mój system nauki...

Przywołuję usilnie na myśl wspomnienia, ale rzeczywistość nie pozwala mi nawet na chwilę zapomnieć o sytuacji w jakiej się znalazłam...

Opublikowano: 31 maj 2015
Odsłony: 1099

Nagle słyszę wołanie – JOWANKA!!! – zrywam się na równe nogi. Ja jestem Sławanka, ale nawet jeśli to nie mnie wołają, to przecież mogą znaleźć mnie … SONO QUA!!! – drę się na cały głos i zamieram w nasłuchiwaniu.  – DOVE SEI ? – SONO QUA! Wołam w odpowiedzi, podczas gdy ich głosy się przybliżają. Kiedy są blisko, słyszę jak mówią do siebie – Jak ona się tu dostała, musimy to przeciąć…

Słyszę ciach, ciach nożycami i przed sobą widzę latarkę, oraz twarz Bruna, naszego opiekuna i organizatora kursu. Przytula mnie mocno  – Come stai? – pyta zaniepokojony. - Bene, bene – odpowiadam - tylko nie miałam jak się stąd wydostać! -. Pojawiają się inni mężczyźni, alpini (ratownicy górscy). - Ale wstyd- myślę, i czekam aż mi się dostanie. Wycinają przejście w kolczastych krzakach, okazuje się, że byłam nimi otoczona jak w jaskini. – Jak się tu dostałaś? – nie mam pojęcia…

Wyprowadzają mnie troskliwie, oglądają, czy nic mi się nie stało, jestem tylko bardzo podrapana przez kolce jeżyn. Pytają troskliwie – zgubiłaś się w lesie? – Nie, tłumaczę, nie zgubiłam się, cały czas wiedziałam jak iść, tylko nie mogłam się dostać do ścieżki przez te jeżyny. – No, ale dlaczego wyszłaś w góry samotnie, nie zawiadomiłaś nikogo? – Chciałam iść z kolegami, ale nikt nie chciał, powiedziałam, że idę kilku osobom. –To prawda - potwierdza Bruno - Luca powiedział nam, że wyszłaś, czekaliśmy na twój powrót do szóstej, w końcu zaczęliśmy szukać, a po dziesiątej zawiadomiliśmy alpini.

Opublikowano: 31 maj 2015
Odsłony: 1104

17Za chwilę dochodzimy do ścieżki, potem do drogi gdzie czeka łazik. Po drodze do Castello dowiaduję się, że wszyscy kursanci czekając na mój powrót postanowili nie pójść na festyn, i z trudem w końcu udało się ich zapędzić do łóżek… Jest mi wstyd, wstyd, wstyd, choć nikt nie powiedział mi złego słowa. Postanowiam nie przyznać się nikomu do tego, co najważniejsze – że podjęłam ryzyko wspinaczki na tę stromą górę, że wołałam pomocy, że przez to straciłam tyle czasu. Mówię tylko, że wracając szłam strumieniem, że stromy wodospad, kolczaste zarośla, to spowodowało że straciłam mnóstwo czasu i w końcu unieruchomiła mnie ciemność…

Gdy docieramy w końcu do Castello, alpini wyciągają wino. Jest trzecia w nocy, ale trzeba uczcić szczęśliwe odnalezienie zguby. Bruno obudził dyrektora kursu, który przytula mnie mocno. Nikt na mnie nie krzyczy, nikt nie robi mi wymówek, tym bardziej czuję wstyd przed tymi fantastycznymi i kochanymi ludźmi. W końcu idziemy spać, Bruno zwolna mnie z porannych lekcji, każe się wyspać. Potem się dowiaduję, ze to był podstęp – kiedy ja spię, Bruno i reszta dyrekcji odwiedzają grupy kursantów na zajęciach z pogadanką na temat niebezpieczeństwa samotnych wypraw w góry… Nie chcą tego mówić przy mnie żeby mi nie było przykro…

Kiedy wstaję, wszyscy witają mnie radośnie, nikt nie zmył mi głowy, a przecież należało mi się…  Zapamiętałam na zawsze, że nie wszędzie w górach muszą być oznakowane szlaki i pełno ludzi jak u nas i zawsze podejmując jakieś ryzyko w innym kraju warto wiedzieć jak najwięcej na temat zasad tam panujących.

Opublikowano: 31 maj 2015
Odsłony: 1033

Po paru godzinach Castello Brandolini zaczyna żyć na nowo swoim radosnym, studenckim, wielonarodowym życiem, mogłabym opowiadać jeszcze długo, przytoczyć masę innych przygód  - ale to już inna historia...

Przypominam sobie jak wielki skarb ten niezwykły dzień, tę słoneczną niedzielę, samotną wędrówkę i ryzykowną wspinaczkę, łagodne zbocza i urwiste szczyty, wodospad i leniwy strumień, słońce i ciemność i przede wszystkich tych niezwykłych ludzi i najważniejszego z nich, Bruna, który – tak to się przez lata całe nazywało – odnalazł mnie w ciemnym lesie, i niejeden raz jeszcze, na przestrzeni lat przytulał mnie z daleka w trudnych chwilach …

Bruna, mojego wieloletniego przyjaciela od kilku lat już nie ma z nami, ale ja pamiętam jak dziś i będę zawsze pamiętać jak mnie przytulił mocno, po ojcowsku i jak zapytał tamtej nocy – Come stai?... Bene, bene…
grupowe

To my na schodach zamku. Pierwszy z prawej stoi Bruno De Marchi, siedzą nauczyciele, pierwszy z prawej siedzi prof. Virgiglio Melchiorre, wówczas dyrektor kursu.

Prof. Bruno De Marchi, wówczas organizator kursu, został później jego dyrektorem i z czasem z Letniego Kursu Języka Włoskiego dla cudzoziemców stworzył Laboratorio Internazionale della Comunicazione, kurs dla italianistów, który już od 1980 r odbywa się w Gemona del Friuli. Miałam przyjemność być stypendystką Laboratorio 23 lat później w 1999 roku, o czym opowiadam w oddzielnej relacji

Opublikowano: 31 maj 2015
Odsłony: 1065