Dziś miałam zamiar odpocząć, ale to mi się chyba nie uda. Postanowiłam w całkiem wolne dni gdzieś wyjeżdżać. Dziś i jutro w Castelvetrano odbywa się święto karczocha, to raz. A z Castelvetrano jedzie się do Selinuntu. Mam zamiar dziś spróbować to połączyć, Choć pewnie na to święto lepiej byłoby pojechać jutro, ale z rozkładu wynika, że jutro nie dojechałabym do Selinuntu (niech mi ktoś powie, czemu w niedzielę nie ma autobusów do świątyni???). Dziś to święto zaczyna się o 17, więc jeśli chcę cokolwiek z niego zobaczyć, powinnam wrócić do Trapani ostatnim pociągiem, który jest o 20.41... O 12 wyruszam pociągiem do Castelvetrano... A więc praca nad zdjęciami znów odchodzi na dalszy plan...
(dopisane rano następnego dnia) No, i wszystko się wspaniale udało! Teraz odpoczywam, ale jest niedziela i nikt mi nic nie każe robić, więc jest czas na pisanie, a potem mam nadzieję wreszcie zabrać się za zdjęcia z całego tygodnia.
Do Castelvetrano pojechałam pociągiem, bo jest ich sporo i jadą dużo krócej niż autobus. Co mi z autobusu (AST) którym musiałabym wrócić już koło 14... Ostatni pociąg miałam o 20,41, późno, ale dzięki temu mogłam zobaczyć wszystko co chciałam. Autobus z Castelvetrano do Selinuntu odjeżdża sprzed dworca, i musiałam na niego poczekać raptem 10 minut, bilet kupuje się u kierowcy i kosztuje 1,90 E. Jadąc przez miasto widzę, że warto je zobaczyć, nie jest to małe miasteczko, położone jest też na wzgórzu, uliczki idą w górę i w dół.
W Marinella Selinunte wysiadam, są drogowskazy: Marinella (miasteczko nad morzem) i Selinunte (park archeologiczny). Parę kroków i wchodzę na teren parku, bilet kosztuje 6 euro. Tak to jest urządzone, że zanim się nie przejdzie przez jakby mini-tunel, nie widać po prostu nic, dopiero po przejściu go widać świątynie oraz pozostałości kolumn i budowli. Jest to najdalej na zachód wybudowana kolonia grecka, pozostałości ogromnego miasta. Teren wykopalisk jest bardzo duży, kto chce, może sobie wynająć elektryczny samochód, co byłoby niezłym pomysłem, tym bardziej, że po raz pierwszy na Sycylii właśnie tutaj, słońce pali jak latem. Jest zielono, pełno kwiatów, trochę francuskich turystów i ja.
Dwie częściowo zachowane świątynie są remontowane, przez co wrażenie niestety nie jest takie, jak by było gdyby nie psuły go metalowe siatki rusztowań. Akropol oddalony od pierwszego stanowiska o parę kilomentrów, na sąsiednim wzgórzu, prócz oplecionej rusztowaniami świątyni są tam ruiny murów miasta, wyraźna siatka ulic, wiele kamiennych bloków o różnym kształcie. Dalej już nie szłam, wróciłam powoli przez zaciszny lasek nad strumieniem, gdzie rozstawione są drewniane ławki i stoły, tu przez chwilę odpoczęłam, patrząc na drzewa nade mną. Ciekawe, jak się czują ludzie, którzy zwiedzają to miejsce w sierpniu... Ja czułam palące słońce na głowie i chyba je czuję do teraz... Kiedy wreszcie wyszłam z terenu wykopalisk, zeszłam w dół na brzeg morza w Marinella i potem znów na górę w okolicę przystanku, ledwo zipałam. Ale lody wiśniowe i stracciatella uratowały mi życie...
W Castelvetrano miałam 4 godziny na zobaczenie miasta oraz na napawanie się świętem karczocha. Musiałam tylko zrozumieć, jak tu się poruszać, żeby potem łatwo wrócić na dworzec. To okazało się łatwe, bo stare miasto jest na górze a dworzec na dole... Nie mogę oczywiście powiedzieć, że poznałam to miasto, absolutnie, pokręciłam się po Starym Mieście, które robi miłe wrażenie, zajrzałam do kilku kościołów, obeszłam centrum, a później zaczęłam kontemplować święto karczocha.
Uliczki centrum zamknięte zostały dla ruchu, rozstawiono tu stoiska, głównie niestety takie typowe stoiska, na których sprzedawano kosmetyki, ozdoby, gospodarstwo domowe, ale też trochę ceramiki, wyroby rzemieślników, słodycze. Najpierw popatrzyłam co mnie interesuje, pokręciłam się. Później znalazłam stoisko, na którym można było zamówić gotowaną owcę (ale nie było w niej karczocha, więc nie wzięłam) lub pasta frittedda, chyba to znaczy smażona, z karczochem i groszkiem, więc zamówiłam tę pastę, no bo zrobiłam się już nieźle głodna. Myślałam, że to będzie malutka miseczka, a dostałam całkiem sporą porcję gorącego jedzenia. Zresztą, należało mi się, bo czekałam sporo czasu aż będzie gotowe, co jakieś 10 minut mnie pocieszano, że jeszcze 5 minut i będzie gotowe ;) Było ciekawe, najadłam się za wszystkie czasy (i za 3 euro...).
Później przyszła pora na karczocha z rusztu, tu trzeba było kupić specjalny bilet, bo to stoisko brało udział bezpośredni w święcie. Nie bardzo wiedziałam jak się to je, bo widziałam, że ludzie zdejmują i odkładają liście karczocha. No ale jakoś mi się chyba udało i im bliżej byłam rdzenia tym było lepsze. Gdybym wcześniej nie zjadła tej pasty, to chyba bym wzięła dokładkę... (1 karczoch 1 euro).
Na koniec pozwoliłam sobie na deser, myślałam o cannolo, ale były ogromne, więc kupiłam sobie sfince, to były jakieś takie smażone pierścionki posypane cukrem pudrem. Poprosiłam pół porcji (2 euro, podczas gdy cała kosztowała 3), co i tak było o wiele za dużo, ale było naprawdę dobre.
Pomiędzy stanowiskami pojawiał się zespół pieśni i tańca w kolorowych strojach regionalnych, maszerujący w takt muzyki, zewsząd dobiegała muzyka mniej regionalna. Pełno ludzi, bardzo fajna atmosfera.
Wróciłam do domu bardzo zmęczona, chyba głównie tym słońcem, ale też naprawdę zadowolona z ciekawej wycieczki.