Dzień 15, sobota, Noto - Catania

Piszę już z domu, już po domowym powitaniu, piciu czarnego wina spod Etny, jedzeniu nazbieranych w Modyce chlebków świętojańskich i innych smakołyków i opowiedzeniu pierwszych wrażeń...

Ale od początku (dzisiejszego dnia). Z Noto na lotnisko w Catanii jechałam bezpośrednio, autobusem. Miałam samolot o 13.50 a więc koło 12 powinnam być na lotnisku. Autobus Interbusu był o 7.50, a w Catanii na lotnisku o 9.30, a więc straszliwie za wcześnie. Ale... samolot do Polski jest raz na tydzień, a do tego ten to ostatni w sezonie...

Jest ponoć autobus linii AST, który na lotnisko przyjeżdża dokładnie tak jak powinien, tzn. na dwie godziny przed odlotem, no, ale po pierwsze, ten AST jest jakiś dziwny, żadnych rozkładów, nikt nic nie wie, a po drugie, OK, a jeśli go odwołają? A jeśli się spóźni, zepsuje?... Wybieram ten pierwszy.

Poprzedniego dnia wieczorem robię jeszcze zakupy w takim sklepiku, gdzie sprzedawane sa sycylijskie smakowitości. Oj, wykupiłabym cały sklep... Kupuję wino (czarne jak lawa), olej święty, (Oglio santo, ale to jest oliwa z ostrą papryka -genialna przyprawa do wszystkiego), krem pomarańczowy, owoce z marcepanu, czekoladę z Modyki i solonego tuńczyka... To wszystko zapakowane pięknie, słoiczki i wino owinięte tak, żeby się w samolocie nie stłukło, będzie na wieczór powitalny...

Postanawiam absolutnie kupić przed odjazdem sycylijskiego fantastycznego chleba w rożnych odmianach dla rodziny oraz kilka kilo owoców, ale to mam zamiar nabyć przed lotniskiem, które mieści się w mieście a więc z pewnością będą tam sklepy.

Wychodzę rano, po ostatnim spojrzeniu na dachy Noto z okna Ostello, po kawie i pożegnaniu z fantastyczną panią Cettina, która jest gospodynią Ostello i opiekuje się nami jak mama, ciocia i nie wiem, kto jeszcze - "e' stato un piacere..."

Jest szósty października, godzina siódma rano. Idę ulicami barokowego miasta z plecakiem, w koszulce z krótkim rękawem, słonce dopiero wstało, jest ciepło... Proszę jakiegoś pana, który siedzi sobie na ławce, żeby mi zrobił zdjęcie przed bramą miasta, on spłoszony usiłuje się wykręcić, ale mu wkładam aparat do rak i pokazuję, co ma zrobić, ustawiam się, on naciska mocno, a kiedy aparat błyska fleszem, przestraszony macha aparatem... No nic, z tego zdjęcia nic nie będzie, ale i tak mu dziękuję serdecznie. Potem Szwedka z tego samego schroniska, jadąca tym samym autobusem zrobi mi pamiątkowe zdjęcie przed fontanną.

Ciekawe jak to się dzieje, że autobus, w który wsiadamy to AST... Jedziemy. Za Syrakuzami kierowca kończy pospiesznie rozmowę przez komórkę, podczas której obserwowałam jak operuje kierownicą za pomocą nie jednej reki, ale wręcz jednego palca, kończy, zjeżdża na pobocze, wychodzi z samochodu. Autokar się zepsuł, poszedł układ chłodzenia. coś tam próbuje robić, dzwoni, przeprasza. Za chwilę mają przysłać autobus zastępczy.

W autokarze jest kilka osób śpieszących się na samolot, przerażeni, patrzą, co moment na zegarek, cudzoziemcy nie rozumieją, o co chodzi, tłumaczę im jaka jest sytuacja, upewniają się, - już wysłano autokar? To powinien być za chwilę? - Potwierdzam, bojąc się, żeby nie było na mnie, jak ta chwila się nieco przeciągnie... Ja tam się niczego nie boje, bo mam masę czasu, ale upewniam się w przekonaniu, że wybrałam właściwą godzinę.

W ciągu jakichś 20 minut przyjeżdża drugi autokar i ruszamy, kierowca jedzie tak samo spokojnie jak do tej pory, bałam się, że będzie gnać, żeby nadrobić czas, a on jedzie tak samo opanowany i ostrożny jak dotąd. Imponuje mi ich opanowanie na drodze. Nie szarżują, nie ścigają się, nie ryzykują, nie wyprzedzają na trzeciego...

Dojeżdżamy na lotnisko z opóźnieniem chyba koło pół godziny, myślę, że nikt się nie spóźnił, choć niektórzy bardzo się denerwowali.

on 06 październik 2007
Odsłony: 542

You have no rights to post comments