Wolontariat - Lampedusa - Papa Francesco

I w ten sposób zaczął się wolontariat. Jest wieczór, czyli jestem już po pierwszym dniu dyżuru na plaży Isola dei Conigli. Od czego by tu zacząć… Sama nie wiem… Kręci mi się w głowie…

Bałam się, że jako jedyny dinozaur trafię w stado źrebaków, którym będę przeszkadzać. Nic z tych rzeczy, trafiłam do grupy czterech starszych pań, które przyjechały z okolic Turynu. Cztery przyjaciółki, które postanowiły w ten sposób spędzić wakacje. Chyba jestem tu najmłodsza! Czyli grupa emerytek się zebrała! Są śmieszne, ale też trochę irytujące, zobaczymy, co będzie przeważać… Jutro ma przyjechać jeszcze jakiś chłopak, ciekawe, jak ten biedak się będzie czuł z nami. Pewnie będzie raczej trzymał z naszym szefostwem, czyli Francesca i Simone.

Nasza grupa jest trochę mała, dlatego będziemy mieć więcej pracy i mniej przyjemności niż grupy złożone tak jak być powinno, z 10 osób. Powiedziano nam, że w przypadku większej grupy można się umówić, że część osób zamiast pracować jedzie na jakąś wycieczkę. No trudno.

Mieszkamy w miasteczku, to dla mnie nowina, bo filmy jakie widziałam z innych obozów pokazywały jakąś posiadłość poza miastem. Cieszy mnie to, że mieszkamy w miasteczku, bo będzie można łatwo wyskoczyć na miasto kiedy nie ma dyżuru – jutro liczę na kawiarenkę internetową… Poprzednio mieszkałam poza miastem, i potem marzyło mi się, żeby móc mieszkać w miasteczku, i teraz to się spełniło…

Co robimy: ci co mają dyżur, rano lub po południu jadą na plażę. Rano trzeba rozstawić namiot, posprzątać plażę, rozłożyć wszystko, a potem do końca dyżuru albo siedzieć (a raczej stać) przy namiocie, albo chodzić po plaży, no i patrzeć, czy nie trzeba interweniować, komuś pomóc, kogoś pouczyć (że na przykład nie wolno grać w piłkę, kopać dołów, kłaść rzeczy poza oznaczonym terenem itp.). Ci co zostają w domu, sprzątają i przygotowują obiad dla siebie i dla tych, co pracują. Zmiany zaczynają się rano chyba wpół do ósmej, a po południu wpół do drugiej. Wieczorem o 19.30 plaża jest zamknięta, wcześniej zaczynamy sprzątać, chodzimy z takimi siatkami jak na ryby i nabieramy nimi znalezione papiery, plastik, niedopałki. (Wcześniej wydzielamy plażowiczom palącym kieliszki z piaskiem jako zapalniczki, kto napełni niedopałkami taki kieliszek, przychodzi do nas i wsypuje zawartość do siatki, piasek wysypuje się na plażę, niedopałki zostają w siatce…). Wieczorem trzeba też zabrać z plaży wszystko, a więc namiot, śmieci do wyniesienia itp. Nocą plaża musi zostać czysta i pusta.

Opublikowano: 04 lipiec 2013
Odsłony: 647

Pisze z kawiarenki, wkleilam to, co napisalam w poprzednie dni, nie nastawiajcie sie na wiele, no bo tu trzeba placic. Jest OK, troche sie boje Franceski, bo jest grozna ...

Dwie ciekawostki:
- na Lampeduzie jeszcze nie ma żadnego żółwiego gniazda, żadna żółwica nie złożyła tu jeszcze jak. Na Linozie już w czerwcu jedna żółwica złożyła jaja. Ciekawa bardzo sprawa – dowiedziałam się, że kiedy żółwica złoży jaja na plaży na Lampeduzie, robi to w miejscu, które – po wielu badaniach – uznano za niezbyt dogodne dla odchowu żółwiego potomstwa, gdyż nie jest to miejsce najcieplejsze, dlatego też złożone jaja są bardzo starannie przenoszone w inne miejsce na plaży, które jest oznaczone jako najcieplejsze. Trzeba tam te jaja przełożyć idealnie w takim samym porządku jak zostały złożone przez żółwicę. Tak robi się już od lat.

- w poniedziałek będzie na Lampeduzie sam papież we własnej osobie! Ma to być jego uznanie dla tego, co robią Lampeduzanie w sprawie imigrantów… Wątpię, żebyśmy mogli go zobaczyć…

Pozdrawiam wszystkich, juz (prawie calkiem) zdrowa!

Opublikowano: 04 lipiec 2013
Odsłony: 485

To był dobry pomysł, żeby wyprosić dzisiaj popołudniowy dyżur. Francesca pojechała z trzema paniami na plażę (no, do pracy, nie plażować ;) a ja zostałam tutaj z Gabriellą. Śmieszne są te panie, każda bardzo charakterystyczna. Myślałam, jak tu wyprosić wyjście na poszukiwanie kawiarenki, bo trzeba było sprzątać. Ile można sprzątać jedno małe mieszkanie! Zaproponowałam, że wyjdę wyrzucić śmieci, Gabriella przyjęła propozycję z entuzjazmem, uprzedziłam, że mi to trochę zajmie, no bo muszę znaleźć kawiarenkę. Nie ma problemu!

Wychodząc rozglądam się uważnie, żeby zapamiętać drogę do domu. Ulica nie ma nazwy, ale numer domu na szczęście łatwy – 27, tego nie mogę zapomnieć ;) Idę w kierunku większej ulicy i już poznaję – tam dalej jest Bar dell’Amicizia, a jeszcze dalej via Roma. Jesteśmy w domu. Jeszcze raz ogarniam wzrokiem wszystkie znaki szczególne, nie powinno być najmniejszych problemów.

Jak to miło iść znów po znajomych uliczkach, widzieć znajome miejsca. Lubię wracać w znajome miejsca… Mam nadzieję, że z czasem zrobi się łatwiej z wychodzeniem z domu. Nie chcę tu spędzać czasu, chciałabym wyjść i wrócić po kilku godzinach…

Jest kawiarenka, na końcu via Roma. Nie da się niestety podłączyć netbooka, ale wzięłam pendriva, więc jest OK., choć z netbooka byłoby o wiele szybciej. Na szczęście połączenie jest szybkie, więc wklejam tekst do bloga, dzielę na odcinki, szybko sprawdzam pocztę (tylko najważniejszą – niech mi wybaczą wszyscy inni, jestem na wakacjach!). Udaje mi się jeszcze wrzucić zdjęcia na facebooka! Odpędzam od siebie chęć sprawdzenia, co kto i gdzie napisał, nie ma na to teraz czasu. Sporo zrobiłam, zapłaciłam za tę przyjemność 2,50 euro…

Wychodzę z kawiarenki, znów z przyjemnością chodzę po ulicach. OK., teraz do domu. Mijam bar dell’Amicizia, widzę zapamiętane sklepy, skręcam w naszą ulicę, po czym … staję zdumiona: jest numer 27 ale jakiś inny, tamten był na kafelku, ten jest napisany farbą, no i całkiem inny dom! Co jest grane? Jakiś facet podchodzi i mówi – wydaje mi się, że pomyliła pani drogę, musi pani pójść w drugą przecznicę! Dziękuję mu i idę absolutnie nie przekonana. Jak to możliwe? Przecież to musi być tutaj! Wychodzę na główną ulicę, kręcę się tam i z powrotem, nie, to nie może być żadna inna tylko ta! Wracam, znów natykam się na ten nieszczęsny namalowany numer, postanawiam jednak iść dalej, w absolutnym przekonaniu, że to musi być ta ulica. I wtedy słyszę wrzask (nie da się inaczej tego nazwać) – to Gabriella drze się w niebogłosy – tutaj, tutaj! Dwa domy dalej jest nasz dom, i tam … też jest numer 27! No nie, czegoś takiego się nie spodziewałam, żeby na tej samej ulicy, dwa domy od siebie był dwa razy ten sam numer! Ale wygrałam, bo to jest ta ulica, żadna inna! Wiem już że to ulica Verdi.

No, to teraz już spokojnie (no bo było trochę nerwów – swoim zwyczajem nie wzięłam komórki, więc ciekawe, jak bym się znalazła, gdybym faktycznie się tak całkiem zgubiła…). Gabriella nagotowała michę ryżu. Oni przedziwne rzeczy robią do jedzenia – wczoraj na kolację były gotowane ziemniaki na zimno z sałatką. Oni te ziemniaki polewali oliwą i octem balsamicznym. A teraz kazali ugotować ryż na kolację. Po co rano gotować na kolację?

Opublikowano: 05 lipiec 2013
Odsłony: 542

Jestem już po trzecim dyżurze na plaży, dwa popołudniowe i dziś ranny dyżur. Dzisiaj jest silny wiatr, już w nocy nie dawał spać, strzelając okiennicami (do tego jeszcze dwie chrapiące koleżanki i jakiś płaczący pies w okolicy…). Kazali mi wziąć kurtkę na plażę, to była przesada, ale wiało nieźle, cały ranek były chmury. Miałam nadzieję, że ludzi będzie bardzo mało, a tymczasem od 8.30 zaczęli się schodzić i zrobił się na plaży po prostu tłum.

Calutki dzień w zasadzie spędziłam chodząc po plaży, moja koleżanka ma problemy z chodzeniem, a musimy się dzielić rolami, być wśród ludzi, kontrolować co robią w wodzie, czy respektują liczne zakazy i reguły rezerwatu. Nie wolno grać w piłkę, w żaden rodzaj tenisa, nie wolno karmić ryb (a te podpływają i proszą o jedzenie, większe od dłoni). Większość osób grzecznie odpowiada, że va bene, niektórzy próbują dyskutować, pytają dlaczego. 

I trzeba im wyjaśnić, że tak naprawdę ta plaża tutaj to kompromis – w zasadzie ścisły rezerwat przyrody nie powinien zezwolić na plażowanie. Jednak ze względu na piękno tej plaży (uznanej przez Tripadvisor za najpiękniejszą plażę na świecie…) Region Sycylii zezwolił na plażowanie, ma pod ścisłymi warunkami: trzeba respektować zasady, zachować naturalny charakter tego miejsca, dbać o przyrodę i o faunę. Nocą plaża jest wysprzątana i absolutnie pusta, nikt nie ma prawa wstępu prócz dwóch strażników nocnych (i mew oraz królików). Wstęp na plażę jest wyznaczony między 8.30 a 19.30, i tylko (aż?) połowa terenu została wyznaczona jako plaża, gdzie można rozkładać parasole, na pozostałej tylko ręczniki, a nigdzie – stolików, łóżek, krzeseł nie wolno rozstawiać.

Opublikowano: 05 lipiec 2013
Odsłony: 521

Teraz odpoczywam po sytym obiedzie, o ile zrozumiałam, przygotowanym tylko dla mnie, pozostałe panie z rannej zmiany postanowiły zostać dobrowolnie na plaży, już poza dyżurem, żeby popływać i poopalać się. Ja nie, jak powiedziałam, mnie ta plaża już znudziła, mam ochotę wyjść, może na inną plażę, choć pewnie dzisiaj połażę po miasteczku i okolicach, zobaczymy. Wczoraj po raz pierwszy w tej podróży się wykąpałam! Dziś znów jest zimna woda i silny wiatr, od jutra ma być podobno ładniej. Niedługo wyjdę z domu, pójdę do kawiarenki, uzupełnię blog i potem ruszę gdzieś, jeszcze nie wiem gdzie (albo na odwrót ;) Tego mi tu jak na razie brakuje, wolności…

A, w poniedziałek ma być na Lampeduzie papież, w związku z tym przed południem jesteśmy wolne! Ciekawe czy da się gdzieś dotrzeć w takie miejsce, gdzie by go można zobaczyć, choćby z daleka… Ma być krótko, oczywiście plan ekspresowy, będzie w okolicy pomnika Drzwi do Europy… Będą tu wtedy oczywiście tłumy…

(W kawiarence) Okazalo sie, ze sa dwie kawiarenki, naprzeciwko! No dobra, ale nie bede przedluzac. Jest OK, jestem coraz bardziej zdrowa, zaraz ide dalej, przypomniec sobie znane miejsca, zajrzę też do Szpitala dla żółwi morskich.

Opublikowano: 05 lipiec 2013
Odsłony: 443

Jak pięknie jest na plaży bezludnej… Mamy tę przyjemność, że kiedy schodzimy, plaża jest pusta. Na piasku mnóstwo mewich śladów, morze szumi, przyroda bije w oczy. Mają rację ci, co przychodzą do nas i mówią, że skoro jest to rezerwat przyrody, i to ścisły, to absolutnie nie powinno tu być tych wszystkich parasoli, tego tłumu. Powinien być wstęp dla tych, co chcą tu przyjść i napawać się widokiem, wykąpać się mogą gdzie indziej. Wyobrażam sobie ludzi, którzy tu schodzą po to, żeby popatrzeć, żeby przejść się boso brzegiem morza, zrobić zdjęcia. Z pewnością nie byłoby ich tylu, ile przychodzi leżeć i smażyć się na słońcu. Oczywiście, szkoda, no bo w takiej wodzie jaka frajda się wykąpać, ale coś za coś…

Inni przychodzą i pytają: ale jak to możliwe, że wstęp do takiego miejsca jest gratis. Przecież choćby 1 euro za wstęp dałby fundusze na opiekowanie się tym miejscem. Simone tłumaczy, że to nie od nas zależy, taka jest decyzja Regionu Sycylii. Bilety wstępu ponoć wiązałyby się z pewnymi obowiązkami wobec plażowiczów, których w rezerwacie chcą uniknąć. Oczywiście, to jest do załatwienia, oni tutaj mają tendencję do tego, żeby widzieć problemy w tym, co się robi. Mógłby to być bilet do rezerwatu, a nie na plażę… Przecież wszędzie na świecie za wstęp do miejsc szczególnych i wymagających opieki się płaci. Na Sycylii nie… Odwiedzajcie szybko Sycylię, zanim oni się ockną…

Mój pomysł jest taki, żeby każdy, kto przechodzi przez bramkę na górze i schodzi do plaży obowiązkowo musiał się nauczyć regulaminu rezerwatu i zdał egzamin, żeby się tu dostać… moje pomysły są z reguły dobre, ale rzadko wykonalne ;)

Opublikowano: 06 lipiec 2013
Odsłony: 442

Dziś pogoda jest ładna, niebo pogodne (trochę takiej dziwnej tutejszej mgły), fale niewielkie. Myślałam, że zrobi się upał a woda się ogrzeje. Tymczasem tak zimnej wody tu chyba jeszcze nie było. Wejście do wody zupełnie jak do Bałtyku, na siłę, wbrew temu, że całe ciało protestuje. Po pływaniu wróciłam tak zmarznięta, że mimo słońca musiałam natychmiast się wytrzeć i przebrać, a i tak długo szczękałam zębami. Ja dziękuję za takie upały. Wiem, wiem, to moja wina, bałam się, nawet lamentowałam, że wybrałam taki gorący okres, no i pogoda się nade mną zlitowała – no dobra, ale nie przesadzajmy, OK.?

Opublikowano: 06 lipiec 2013
Odsłony: 448

Byłam pewna, że widać będzie tylko tłumy i to wszystko, tłumy, kordony… A tymczasem widziałam papieża z odległości dwóch, trzech metrów, zrobiłam milion zdjęć, nakręciłam mnóstwo filmów… Gapiłam się na ludzi, na te wszystkie służby – carabinieri, policja, obrona cywilna, ratownicy, strażacy. Ochrona, organizacja, tak, ale wszystko troszeczkę po tutejszemu, bez zbytniej surowości, bez przesadnej powagi. Policjant do tłumu: bardzo proszę kilka kroków w tył! – ludzie: ale chcielibyśmy go zobaczyć, zrobić zdjęcie! – policjant z uśmiechem: teraz parę kroków w tył, a potem powolutku, powolutku do przodu :) Albo ludzie proszą policjantów, żeby – jak zbliży się papież – troszkę się pochylili, żeby nie zasłaniać, a policjant kuca i mówi – my będziemy niziutko!

Papież uśmiechnięty, miły, sympatyczny, wciąż robi rzeczy nieoczekiwane, tu się zatrzyma, to dziecko podniesie, temu rękę poda, ma wsiąść do samochodu, ale jeszcze skręci w bok…
Widziałam z daleka jak przyjechał na miejsce mszy, która się odbyła na stadionie, potem przeszłam od drugiej strony, zobaczyłam jego samochód, więc wydedukowałam, że tutaj będzie wsiadał, i ustawiłam się tam. Oczywiście, postałam na słońcu sporo czasu, ale to wszystko co się działo było ciekawe, pięknie też mówił o tym, żeby nie dyskryminować nikomu, żeby nie odmawiać pomocy bliźniemu. Bardzo pięknie powiedział proboszcz Lampeduzy, że Lampedusa dla niektórych jest skałą o którą się rozbijają, a dla niektórych latarnią morską, która pokazuje im drogę…

Ludzie żartowali, płakali, śpiewali, wołali – Francesco, Francesco! Podczas komunii na stadion poszło mnóstwo księży, każdy pod białym parasolem, niesionym przez towarzyszącą dziewczynę, potem zabrakło księży, i komunię roznosili zwyczajni ludzie.

Kiedy papież odjechał z miejsca gdzie odbywała się msza, wszyscy poszli tłumnie w górę miasteczka, poszłam z nimi, myślałam, że już po wszystkim, koło kościoła spotkałam moje koleżanki, dumne i blade, bo widziały papieża z bliska, jak przejeżdżał obok nich. W kościele było zamknięte spotkanie, przed kościołem stał samochód papieski i barierki, tworzące szpaler od drzwi kościoła na wprost.

Ustawiłam się więc naprzeciwko, i znów obserwowałam ludzi, te wszystkie służby, słuchałam przekomarzania się ludzi z ochroną. Potem wyszedł papież, podziękował za przyjęcie, wsiadł do samochodu i ruszył w naszym kierunku. Przejechał dwa kroki ode mnie, jeszcze zatrzymał się, żeby ucałować jakiegoś dzieciaczka i pojechał, a tłum zaczął się rozchodzić, głównie w kierunku miejsc, gdzie można kupić coś do jedzenia. Wszystko inne przed południem było zamknięte.

Jedno czego żałuję, to tego, że nie zatrzymałam się w porcie – przewidywania, co papież zrobi, gdzie będzie najpierw gdzie potem nie były jednoznaczne. Mówiono, że najpierw z helikoptera ma się przesiąść na łódź i pojechać na miejsce, gdzie znaleziono jakiś czas temu barkę z imigrantami, którzy nie przeżyli drogi do upragnionej Europy. Inni mówili, że najpierw msza, a potem dopiero łódź. Poszłam więc rano na stadion i tam czekałam, a tymczasem faktycznie, najpierw płynął łodzią, a za nim inne łodzie utworzyły szpaler. I żałuję, że tego nie widziałam. Ale oczywiście, nie można mieć wszystkiego…

Przyszłam do domu, zjadłam foccaccię, sałatkę, dostałam czerwone wino i lody. I wreszcie mogłam usiąść. Po prostu błogostan…Teraz napawam się wolną chatą, potem pojadę do Cala Creta i Mare Morto, może się wykąpię, jeśli da się wejść do wody. Zrobię to, co będę chciała :)

Poniżej film, nakręcony przeze mnie podczas wizyty Papieża Franciszka:

Opublikowano: 08 lipiec 2013
Odsłony: 461

Wygląda na to, że robi się gorąco. Według mnie nie jest jeszcze tak ciepło jak było dwa lata temu w październiku, ale nie ma już tego wrażenia chłodu w cieniu czy wieczorem/rano. Kto wie, może w końcu jakaś żółwica przypłynie przed naszym odjazdem…

Wczoraj po południu pojechałam do Cala Creta i zeszłam tam, gdzie dwa lata temu kąpałyśmy się z Alką. Pływałam z maską, fajką i aparatem, nakręciłam trochę podwodnych filmików, choć nie są tak atrakcyjne jak myślałam, bo w Mare Morto jest tak właśnie, jakby umarłe morze, różne odcienie szarości. Pływanie z maską i fajką bardzo mi się podoba, mogę tak pływać i pływać, i wciąż nie jest mi dość. Ciekawe, czy dotrę do takich miejsc o jakich marzę, z kolorowym światem tam pode mną. Zaskakujące było, kiedy zobaczyłam nagle coś dziwnego, niespotykanego i nie na miejscu – coś białego, prostego, jak lina, wynurzyłam się, a to była łódź i kotwica… Mare Morto jest piękne, żeby jeszcze pod wodą było kolorowo, byłoby dla mnie idealne.

Opublikowano: 09 lipiec 2013
Odsłony: 457

Po południu pojechałam autobusem do ostatniego przystanku, który, jak się okazuje, jest w miejscu najwyższym na wyspie (121 m) i nazywa się ciekawie: Albero Sole (czyli Drzewo Słońce – nie ma tam drzew, ale słońce jest). Stamtąd chciałam dojść do latarni morskiej na Punta Ponente, czyli najbardziej na zachód wysuniętym punkcie wyspy. Byłyśmy tam dwa lata temu z Alką podczas naszego rajdu wypożyczonym samochodem po wyspie – dojechałyśmy dokąd się dało, a potem poszłyśmy piechotą ścieżką. Padało wtedy tak śmiesznie, pokapywało, dookoła były czerwone kałuże.

Tym razem nie padało, było pogodnie, choć słońce się czasami chowało. Postanowiłam pójść wybrzeżem. Ta część wyspy jest niedostępna, stroma, od strony morza wygląda to całkiem niezwykle – takie groźne potwory sterczą z morza. Od lądu gdzie niegdzie widać urwisko, strach podejść, bo a nuż… Szłam ścieżką, potem po prostu po kamieniach, podchodziłam bardzo ostrożnie blisko krawędzi żeby zrobić zdjęcia. Potem od strony morza zaczęły się robić takie jakby wąwozy, jeden udało mi się minąć, ale drugi okazał się zbyt rozległy (wysoki po bokach, głęboki po środku) i zrezygnowałam, wróciłam do ścieżki. Kiedy już zobaczyłam w oddali latarnię morską, postanowiłam wracać. Autobus odchodzi co godzinę, gdybym się spóźniła, wróciłabym do domu trochę późno, pewnie nic by się nie stało, ale nie chciałam przesadzać. 

Wróciłam drogą, potem szosą, mniej ciekawie, ale więcej pewności że wrócę na czas. Ciekawa sprawa, bo w tej okolicy jest wiele takich zagadkowych urządzeń i budynków wojskowych z tablicami ostrzegawczymi, coś buczy, jakiś radar się kręci, mnóstwo ostrzegawczych znaków, że nie wolno się zbliżać, robić zdjęć i tak dalej. Tymczasem droga prowadzi po prostu przez środek tego terenu, a wewnątrz nie widać nikogo…

Na przystanku byłam na 15 minut przed czasem, ludzie już siedzieli na skałach czekając na zachód słońca, które obniżało się obiecująco. Pstryknęłam parę zdjęć, przyjechał autobus. Powiedziałam kierowcy, co o tym myślę: jak można przyjechać, kiedy słońce zachodzi…

W domu dzisiaj na szczęście atmosfera dużo lepsza. Mam wrażenie, że ktoś komuś coś musiał powiedzieć. E meno male, jak mawiają tubylcy ...

Opublikowano: 10 lipiec 2013
Odsłony: 437

Dziś postanowiłam, że zostanę na plaży Królików, żeby spokojnie popływać po drugiej stronie Wyspy, w zatocie Tabaccara, żeby zobaczyć, co tam jest pod wodą, spróbować coś sfilmować. Żeby nie przyjeżdżać tu jeszcze raz postanowiłam zostać, kiedy się zmieniamy, i po przybyciu drugiej zmiany popłynąć tam, a potem wrócić autobusem. I dokładnie to mi się udało zrobić co chciałam. Nie znalazłam raf koralowych ani czerwonych ryb w niebieskie paski, ale godzina pływania z głową pod wodą to jest coś…

A wcześniej: rano morze miało niezwykłe prądy, takie smugi na horyzoncie. Nie skłamię, jeśli powiem, że każdego dnia ten rajski obraz, jaki widzimy schodząc w dół jest inny, zmieniają się kolory, ostrość, kontrast. Ostatnio w morzu zaczynają grasować meduzy, podobno dlatego, że woda jest trochę cieplejsza. Przychodzą do nas ludzie z oparzeniami, niektóre są naprawdę spore…

Kiedy dyżurowałam przy wejściu na plażę, usłyszałam swojską mowę, podeszłam. Grupka rodaków stała przed tablicą, gdzie opisana jest historia i cel rezerwatu. Podeszłam, przywitałam, a oni poprosili, żeby im to streścić. A więc opowiedziałam wszystko co mi do głowy przyszło, podałam wszelkie zasady, zakazy, informacje. Grzecznie wysłuchali i poszli, a zbliżył się młody człowiek ze słowami (po włosku) – ja jestem Lampedusano, mieszkam w Polsce w Rybniku, pracuję we włoskiej restauracji, przyjechałem tu z przyjaciółmi na dwa tygodnie. Salvatore mówi trochę po polsku, rozumie bardzo dużo, ma wiele uznania dla wszystkiego, co w Polsce widział i poznał. Później widziałam tę grupkę na plaży, byli bardzo grzeczni, zdyscyplinowani, starali się jak mogli, żeby przestrzegać wszelkich zasad – i bardzo mi się to podobało.

Opublikowano: 10 lipiec 2013
Odsłony: 436

Dziś atmosfera szczególna, czuje się, że jutro się rozstajemy. Dyżurowałam wieczorem, przed południem wybrałam się do Cala Galera, kamiennej zatoki w pobliżu campingu. Byłyśmy tam z Alką, było pusto, kamiennie. Teraz też było tam tylko parę osób, cicho, spokojnie. Próbowałam coś sfilmować pod wodą, nie było łatwo, bo pełno tam wodorostów, znalazłam parę miejsc, gdzie coś tam się działo, ale to wciąż nie to, czego szukam. Potem ubrałam się i poszłam w górę.

Kawałek drogi jest do przystanku, autobus odchodzi co godzinę, oczywiście, żeby się nie spóźnić i nie dostać bury, wyszłam z plaży pół godziny za wcześnie. Odwiedziłam Angelo na campingu, początkowo nie kojarzył, ale potem uradował się – byłaś z córką, miałyście domek numer 4! Pozdrowienia dla córki! Okazuje się, że dwie dziewczyny, którym poradziłam to miejsce (przez Angelo z Trapani) faktycznie przyjechały, Angelo (z Lampeduzy) serdecznie mi podziękował…

Potem dyżur, pozwolili mi urwać się na pół godziny żeby rzucić okiem na Cala Pulcino. Wieczorem, była tam tylko jedna łódź, a morze nieco pofałdowane, więc nie było tego wrażenia latającej łodzi, ale i tak warto było. Potem pływanko i do domu na kolację.

Kolacja odrobinę uroczysta. Ale zrezygnowałam z placków, po tym, jak wcześniej zrobiłam im grzanki i marudzili, nikt nie tknął tego co zrobiłam. Gotować dla Włochów to nie na moje nerwy, oni zawsze wiedzą lepiej, mają własne zwyczaje, wszystko co inne według nich nie nadaje się do jedzenia…

Było wino, była dyskusja na temat plusów i minusów obozu. Moja przewaga nad resztą pań jest taka, że ja wiedziałam doskonale w co się pakuje, one po prostu przyjechały na wakacje. Nie miały pojęcia, jakie będą warunki, co tu trzeba robić, że trzeba gotować, sprzątać i zabraniać ludziom różnych rzeczy. Ale tak sobie myślę, im bliżej końca tym bardziej jest nam ze sobą dobrze…

Opublikowano: 12 lipiec 2013
Odsłony: 510

Siedzę na lotnisku, czekam na mój samolot do Palermo. Lotnisko jest całkiem nowe, nowoczesne, inne niż to, które pamiętam. Dziś tylko trzy z nas miały dyżur na plaży, pozostałe dwie sprzątały i gotowały. Dyżur był krótszy, ale dość intensywny, bo dziś pojawiło się masę meduz. Trzeba było ratować je przed plażowiczami, którzy chcieli koniecznie je unieszkodliwić – wynosili je z wody w czapkach, maskach, butach, wiaderkach…

Meduzy parzą, sama to wiem jeszcze z Ginostry, ale tutaj meduzy są u siebie, a my jesteśmy intruzami, a do tego jest to jedzenie żółwi. Kto wie, że fakt pojawienia się takiej ilości meduz nie świadczy o tym, że lada dzień przypłynie tu jakaś żółwica… Ale niestety, stanie się to już podczas naszej nieobecności. Kiedy sparzyła mnie meduza rok temu, nie miałam nawet pojęcia jak wygląda, dziś chodziłam między nimi, robiłam im zdjęcia, filmowałam, ratowałam i obserwowałam. Są malutkie (te tutaj), ale potrafią naprawdę sprawić ból. Chodząc wystarczy się rozglądać, gorzej, jak się pływa.

Poszłam dziś na ostatnie pływanie, starałam się rozglądać, widziałam je w pobliżu, na szczęście nie spotkałam żadnej za blisko. Tylko jedna malutka sparzyła mnie, ale delikatnie, trochę jak pokrzywa, nie został nawet ślad.

Mnóstwo rozmów z ludźmi, a również między nami coraz więcej opowieści o rodzinie, dzieciach, o tym co robimy jak nie jesteśmy wolontariuszkami. Niedługo się rozstaniemy i z pewnością już się nie zobaczymy, choć Silvana zaprasza mnie serdecznie do swojego domu w Ligurii, nad morzem…

Na Lampeduzę też z pewnością już nie wrócę. Dobrze mi tu, ale wydaje mi się, że nie miałoby to sensu, tyle jeszcze do zobaczenia na Sycylii – nie mówię o reszcie Włoch i reszcie świata, bo jakoś poza Sycylię nie potrafię zajrzeć… Nie żegnam się ze smutkiem, nie, po prostu, coś co bardzo chciałam zrobić – zrealizowałam.

Muszę przyznać, że jestem z siebie dumna, cieszę się, że mi się to udało. Wydaje mi się, że moje zadanie wypełniłam właściwie, że zrobiłam coś ważnego dla tego skrawka ziemi, dla tego kawałka morza. Nie zobaczyłam żółwi, nie byłam świadkiem wylęgania się żółwiątek (w tym celu należałoby tu przyjechać we wrześniu)…

Opublikowano: 12 lipiec 2013
Odsłony: 459

Za chwilę wsiadam do samolotu, za półtorej godziny ląduję w Palermo. Nocuję w B&B Notti Magiche w pobliżu portu. I super, bo jutro raniutko idę do portu, wsiadam na wodolot i płynę na Ustikę – ostatnią moją sycylijską wyspę. I nie tylko, jutro czeka mnie całkiem niezwykła przygoda – Chrzest morski.

Na wyspie będą na mnie czekać chłopcy z centrum nurkowego. Popłyniemy łodzią w jakieś ładne miejsce, dostanę cały sprzęt i ubranie, wytłumaczą mi jak się nurkuje, i razem z kimś, kto będzie się mną opiekował zejdziemy na 7 metrów w głąb. Nie powiem, żebym się nie bała. Nie wiem jak to będzie, nie wiem, czy dam radę, czy stanę na wysokości zadania, będzie jak będzie. Mam nadzieję, że mi się uda… Nie wiem, czy będą też inne osoby razem ze mną, które będą próbować tego co ja, czy będę jedyna, gdyby byli inni, byłoby lepiej… Nic nie wiem, ale to nic, po prostu będzie jak będzie…

Przyleciał samolot, rozładowują go i zaraz wsiadamy. W Palermo powinnam mieć Internet w pokoju, więc mam nadzieję, że na spokojnie sprawdzę pocztę i wyślę to co napisałam. Będę tam trzy noce, potem jadę do Trapani, jedna noc, i do domu…

Opublikowano: 12 lipiec 2013
Odsłony: 469