Wczoraj przyjechał po mnie na dworzec Nino, bo Anna biedna leżała z migreną. Dom, w którym znajduje się ich mieszkanie, stoi na wzgórzu tuż nad wybrzeżem. Na tarasie cudnie kwitną różowe bugenwille, czy jak się to fachowo nazywa. Nino się śmieje, że trzeba by je przyciąć żeby było widać morze, ale mnie się ten rożowy gąszcz bardzo podoba. A morze widać i tak.
Wczoraj Nino przygotował mi obiad po kalabryjsku (nie, to nie pomyłka, jesteśmy w Ligurii, ale on jest przecież Calabrese z krwi i kości, choć większą część życia spędził w Turynie - tę kalabryjskość przekazał swojej rodzinie...). Potem poszłam na spacer po wybrzeżu poniżej domu, patrząc tęsknie na pięknie wznoszące się na wzgórzu stare miasto Porto Maurizio. Kiedy wróciłam, Anna już wstała, na szczęście czuła się już lepiej. Pojechaliśmy na spacer najpierw pod stare miasto, szliśmy nad plażami. Kto mnie zna, wie że takie plaże to nie dla mnie: budki do przebierania, parasole, leżaki, metr na czlowieka... Na szczęście jesteśmy zgodni w przekonaniu, że nie zależy nam na plażowaniu (oni myśleli, że ja bym chciała, a ja się obawialam, że im na tym zależy). Woda jest jeszcze zimna a te tłumy na plaży tym bardziej demotywują.
Potem pojechaliśmy do drugiej części miasta (potem napiszę jak się nazywa), oni poszli do kościoła na mszę, ja spacerowałam. Trochę ładniej to wyglądało, mniej plażowiczów, bardziej naturalnie.
Dzis wybieramy się na wycieczkę, propozycji jest sporo, zobaczymy, co zrealizujemy. Podobno w piątek przyjedzie Cristiana (ich córka) i razem z nią pojadę pociągiem do Monte Carlo! Nie wiem, czy w związku z tym pojedziemy też z Anną i Ninem dalej, na Lazurowe Wybrzeże, czy zobaczę "tylko" Monte Carlo, będzie jak postanowią.