Linosa

Już w moim malutkim mieszkanku na Linozie. Powolutku dochodzę do siebie po nocy, oczywiście, mało przespanej (w kajucie byłam sama, prom kołysał, trochę warczał, bolało gardło i tak dalej). Za chwilę ruszę w miasteczko. Leżę sobie teraz na moim łóżku, drzwi do domu otwarte, ale przed łóżkiem piękny parawan z trzciny mnie zasłania. Mam kuchenkę, ale pewnie z niej nie skorzystam, oczywiście, kawy nie ma – wypiłam cappuccino na promie. W suficie jest okienko, automatycznie sterowane, dzięki czemu cały czas jest tu miły przewiew.

Jestem na posiadłości rodziny Errera, w poprzedniej podróży poznałam braci Gerlando i Gerardo, a dziś powitał mnie Giovanni. Jest tu kilka zabudowań, wszystko należy do rodziny Errera, podobnie jak bar w porcie, market i itp. Jestem dwa kroki od portu, ale prom przybija do innej przystani.

Internetu tu nie ma, tak podejrzewałam. Nic to, przeżyjemy. Jest słonecznie, nie upalnie, ale chyba naprawdę ciepło, chyba nie ma silnego wiatru, może wypróbuję mój kapelusz. Teraz wybieram się na spacer po miasteczku.

Opublikowano: 01 lipiec 2013
Odsłony: 705

Miał to być spacer po miasteczku, a wyszła wyprawa  na wulkan… Zupełnie się tego nie spodziewałam, wyszłam w spódniczce i sandałkach, nieco się snułam zmęczona, przeziębiona, niewyspana. Ale oczywiście, z wielką przyjemnością przypomniałam sobie te kolorowe domki, malowane okiennice, cały ten malowany urok Linosy. Miałam zamiar zrobić zakupy na te dwa dni, jakie tu spędzę, ale najpierw troszkę pospacerować. Przeszłam główną uliczką miasteczko i poszłam wyżej. W lewo droga prowadzi między dwiema skałami i idzie w dolinę. Jest też ścieżka w górę. Podeszłam kawałek, a tam napisane: Monte Vulcano… Choć tutejsze góry nie są bardzo wysokie, to zupełnie nie pasowało mi dziś, teraz, się wspinać. Jednak ten napis kusi… No więc idę, zobaczę, najwyżej się wycofam.

Skutek – z trzech tutejszych wulkanów jeden zaliczony. Monte Vulcano, krater, no i te widoki. Potem powrót do miasteczka, zakupy. Okazało się, że nie jest tak, jak myślałyśmy z Alką, że tu jest jedna ulica. Pochodziłam bocznymi uliczkami, zaglądałam na podwórka.

I teraz bardzo ważna wiadomość: signor Pasquale, najstarszy mieszkaniec Linosy żyje i nadal wita turystów siedząc na murku, jak 2 lata temu! Ma już chyba 94 lata i niezmiennie mówi, że na Linozie żyje się jak w raju…

Opublikowano: 01 lipiec 2013
Odsłony: 513

To nie jest dla mnie łatwy dzień. To chyba już nie tylko przeziębienie, ale coś jakby grypa. Czuję się po prostu okropnie. Do tego oczywiście niewyspanie. Wszystko mnie boli i takie tam. Po porannym „spacerze” padłam, przeglądając zdjęcia. Chyba nawet mi się udało troszkę pospać. Mam nadzieję, że mi to szybko przejdzie, bo przecież szkoda tu czasu na chorowanie!

Przydały się kupione przed południem zapasy, gorzej, że kupiłam kawę i mleko do kawy, a tu się okazuje, że kuchenka jest, ale nie ma gazu… Usiłowałam znaleźć właścicieli, ale nieskutecznie… W końcu wyszłam – kichająca, kaszląca, jeszcze w dodatku rozbita wczoraj noga przy upadku w Realmonte coraz bardziej boli. Cudownie!

Postanowiłam pójść powolutku w stronę Cala Pozzolana, to taka niesamowicie kolorowa zatoka, tam przypłynął mój prom. Co ta lawa tam wyprawia, jakby jakiś malarz bawił się farbą… Potem idę drogą w stronę miasteczka, ale widzę drogowskaz w przeciwną stronę, Punta. Czyli cypel. OK., to idziemy do cypla. Po prawej cały czas kusi Montagna Rossa. Nie wiem, zobaczymy jutro.

Idę tak sobie do tego cypla, kiedy widzę inny drogowskaz w górę – Monte Nero. O, super! Nie mogłam tej czarnej góry jakoś zlokalizować na mapie, widzę, że jest to po prostu ta góra, której brzegiem jest Pozzolana (ta kolorowa). To ja tam absolutnie muszę wejść! I wchodzę, jest zielony krater, podchodzę do krawędzi nad morzem i widzę port i nabrzeże. Tam dopiero co byłam i patrzyłam na skałę, na której jestem teraz. Wiem, jaka ona stroma, tak sobie stoję i myślę – tam ludzie są na nabrzeżu, kąpią się, a ja tu na tej stromej skale, jak zlecę, wszyscy się będą gapić! Ale udaje mi się nie zlecieć. Okrążam krater, no i teraz myślę znów o tym cyplu.

Żeby dojść do cypla, trzeba zejść w dół do drogi. Robię tak, i skręcam znów w lewo. Ta wyspa jest mała, można tak sobie dojść tam, gdzie się chce, i nie zabiera to wiele czasu. I niedługo jestem na cyplu, tym razem dokładnie naprzeciwko skały, na której przedtem stałam, i też naprzeciwko – choć trochę w bok – przystani. No, to Pozzolana poznana ze wszystkich stron! Teraz już mogę z czystym sumieniem wracać do domu.


Po drodze jeszcze pytam o lepszą mapę, bo to co przedtem kupiłam to jakiś dowcip. Na okładce mała mapka, fakt, nieco bardziej szczegółowa niż to nic jakie do tej pory miałam. 2 euro. Po rozłożeniu okazuje się, że duża mapa to po prostu marne powiększenie tej malutkiej, w bardzo złej rozdzielczości. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Tym razem w kiosku kupuję przewodnik po Linozie, a co! Co prawda mapa w nim jest też marna, ale za to opisy bardzo ciekawe, są też opisy wycieczek…

Na jutro planuję obejść wyspę najbardziej dookoła jak to się da. I jeśli mi się uda, Czerwona Góra, czyli Montagna Rossa. Muszę tylko wziąć się w garść, wyspać się, najeść, napaść aspiryną i obudzić się jutro zdrowa i silna. A gazu do kawy dalej nie ma i pewnie już nie będzie… 

Opublikowano: 01 lipiec 2013
Odsłony: 514

Powinnam właściwie leżeć w łóżku cały dzień. Czuję się okropnie. No ale przecież nie po to tu przyjechałam, żeby leżeć w łóżku. Pójdę przed siebie, zobaczę, gdzie mnie zaniesie. Nie tak to sobie wyobrażałam… Pogoda jest piękna, gorąco, choć bez przesady, można by się wykąpać, wypróbować maskę i fajkę, szczególnie tutaj. Nawet o tym nie ma mowy, za żadne skarby nie wejdę do wody… Koniec marudzenia, bo to się robi nudne…
(później) Powiem tylko, że na głupi paracetamol i tabletki do ssania wydałam 11 euro. Kolejna nauczka – o tym nie wolno zapomnieć, jadąc w podróż! Ale jakby odrobinkę ulżyło… 

Zrobiłam coś w rodzaju obejścia wyspy, choć nie do końca. Tak w ogóle to nie da się jej całkiem obejść, ale to wiedziałam. Jednak według mapy powinna być droga wschodnim wybrzeżem, a wcale jej nie ma i musiałam spory kawał wracać, i potem iść z powrotem tą samą drogą którą wyruszyłam. Więc po południu pójdę od południa tam, gdzie nie udało mi się przejść. Cieszę się bardzo, bo dotarłam do wielu miejsc, gdzie dwa lata temu byłam na wycieczce busikiem, a przede wszystkim odwiedziłam moje oczko wodne, w którym wtedy miałam taką frajdę pływać! Co prawda miałam nadzieję tym razem popływać tam z maską i fajką, no ale trudno. Na myśl o zetknięciu z chłodną wodą mam dreszcze…

Udało mi się NIE wejść na Motagna Rossa. Niech sobie zostanie niezdobyta ;)

Dziś muszę wreszcie znaleźć Giovanniego, zapłacić za mój pokoik i zapytać jak to zrobić z tym wodolotem. Tutaj jest kasa Siremar, ale Ustica Lines nie, nie wiem, czy bilet kupuje się na pokładzie? Wolałabym się o to dowiedzieć zawczasu. Mogłabym popłynąć promem, ale musiałabym być na przystani przed siódmą rano… To ja wolę dołożyć te kilka euro i pospać ile mi się uda.

Chcę jeszcze dzisiaj spróbować z tą wycieczką łodzią na zachód słońca – nazywa się il Tramonto con le Berte, czyli Zachód Słońca ze Srokami (wg słownika, ale według mnie to są jakieś mewy, nie sroki – le berte są tutejszą atrakcją…).

Opublikowano: 02 lipiec 2013
Odsłony: 503

Jest lepiej. Niestety, wycieczki dziś nie będzie, za mało chętnych. Trudno się mówi. Bilet na wodolot sprzedaje Siremar, coś niesamowitego! Bilet kupiony, władze obozu zawiadomione. Doszłam do Pozzolana di Levante, czyli do południowej części tych skał, gdzie od północy nie dało się przejść. A no nie dało się, bo tu skały sterczą stromo… To było chyba 15 minut z portu, mały spacerek. Znalazłam też cmentarz na Linosie, nie musiałam pytać, bardzo ładny, zadbany.

Moje ogólne wrażenie: jestem tu drugi raz, miałam tę możliwość, że za pierwszym pobytem wzięłam udział w wycieczce łodzią dookoła wyspy z fantastycznym przewodnikiem, a później w drugiej, busikiem po wyspie z drugim z braci Errera (oczywiście, pomieszało mi się, który to Gerlando a który Gerardo). Tym razem z kolei obeszłam wyspę jak tylko się dało dookoła oraz zrobiłam kilka wycieczek, w tym zdobyłam dwa z trzech wulkanów. Mam teraz o tej małej wyspie troszkę większe wyobrażenie. Jest to wspaniałe miejsce dla tych, co lubią chodzić, oraz dla tych, co lubią pływać, nurkować, snorkellingować. Dla tych, co jeżdżą na rowerach – można tu wypożyczyć rowery zwyczajne i elektryczne (jak też skutery i chyba samochody). Czyli, jest to wyspa dla aktywnych.

Jeśli ktoś szuka tzw „ładnej plaży”, co po polsku oznacza dużą ilość żółtego piachu, nie ma tu czego szukać. Linosa to wyspa wulkaniczna, jest jak Pantelleria czarna, plaże są najczęściej skaliste, czarne, a ścieżki jakby wysypane żużlem, grubszym lub drobniejszym. Kogo interesuje rozmaitość krajobrazu, ciekawe i niezwykłe formy, z pewnością będzie zachwycony. Komu jednak czarne skały i wulkaniczny żużel źle się kojarzy, może nie być zadowolony. Jedyna plaża z czymś w rodzaju piasku to Pozzolana di Ponente, z tym, że jest to czarny i brunatny piasek wulkaniczny…

Na Linozie nie ma banków, bankomatów, stacji benzynowych. Nie wolno tu sprowadzać samochodów, jedynie mieszkańcy mają prawo mieć tu samochody. Wolno tu natomiast przywieźć rower (ale tylko promem, wodolotem nie!), no i można wynająć skutery i rowery. Jest tu kilka sklepów spożywczych, jeden warzywniak, jeden sklep z pieczywem (tu można też kupić foccacię i pizzę na kawałki, oraz arancine). Jest apteka, poczta no i kilka lokali – bary, trattorie, restauracje itp.

Linosa jest urocza, mieszkańcy malują swoje domy na pogodne kolory, jest tu czysto, przyjemnie. Ciekawa sprawa, że mieszkańcy Linosy mogą świętować co do dnia rocznicę kolonizacji wyspy – stało się to 25 kwietnia 1845 roku, kiedy to gubernator Bernardo Maria Sanvinsente wylądował na bezludnej do tej chwili wyspy z trzydziestoma kolonizatorami, wśród których był wójt, ksiądz i lekarz…

Opublikowano: 02 lipiec 2013
Odsłony: 504

Jak dobrze spać, jak dobrze obudzić się bez bólu głowy i wszystkiego innego! No, zdrowa to ja nie jestem, ale w porównaniu do wczoraj jest o niebo lepiej!

Dzięki temu, że wybrałam wodolot, mam masę czasu, odpływa o 10.40. (w tej chwili do mojego pokoju wszedł sobie pies, drzwi są otwarte, jedynie moskitiera je osłania, więc wszedł zobaczyć co tu się dzieje, ale kiedy się ruszyłam, poszedł sobie…). A więc powoluteńku się zbieram. Kawa w barze (moja lavazza w walizce). Prawdę powiedziawszy, Giovanni powinien mi obniżyć cenę za brak gazu, ale jak na razie uznał to za nieporozumienie (no bo i tak to było…), a ja nie umiem być zbyt stanowcza. Trudno.

Myślę o tym, co mnie czeka już dziś, już za kilka godzin. Jak to będzie na tym wolontariacie, ile nas będzie, w jakim wieku, skąd, jak się dogadamy, jak będą wyglądały dyżury – szczególnie te nieszczęsne nocne, a jak wolny czas. To wszystko to wielka, ogromna niewiadoma. Oczywiście, zobaczę jak będzie i jak zwykle, pewnie będzie lepiej niż się obawiałam, wszystko będzie prościej… Tu na Linozie, jak na ogół w moich podróżach, jestem sama, wszyscy dookoła są mili, sympatyczni, pozdrawiamy się, czasem wymieniamy parę słów, ale nie mam z nimi większego kontaktu. Tam będę w grupie ludzi, z którymi trzeba będzie się zgrać i bardzo postarać, żeby było dobrze. Mieszkając razem, razem przygotowując posiłki, razem utrzymując porządek trzeba się dobrze rozumieć, a do tego nie wystarczy dobra znajomość języka…

Czy uda mi się zobaczyć jakiegoś żółwia? Bardzo bym chciała… Czy będziemy mieć wolny czas, taki całkiem dla siebie? No i sprawa bardzo ważna, jak z Internetem, czy da się coś zorganizować? Wydaje mi się, że na Lampeduzie są kafejki, nie pamiętam, ale byłoby o wiele prościej gdyby tam, gdzie będziemy mieszkać dało się złapać wifi.

Te wszystkie myśli mi chodzą po głowie, oczywiście, to wszystko za chwilę się okaże. Będzie jak będzie, zaakceptuję wszystko, a jak by coś było nie tak, to myślę sobie: za dwa tygodnie będę w drodze do domu! ;)

Opublikowano: 03 lipiec 2013
Odsłony: 509