Leżę sobie w moim pokoju w B&B Notti Magiche, bardzo sympatyczne, choć skromne (jak lubię) miejsce, miła właścicielka, Barbara. Pochłonęłam moje ulubione jedzonko - pomidorki z mozzarellą i morele.
Wcześniej usiłowałam znaleźć kasę biletową, gdzie się kupuje bilety na wodolot, bo jutro o siódmej rano płynę, i nie chcę się spóźnić. Złaziłam ten wielki port tam i z powrotem, znalazłam wodolot Ustica Lines, ale kasy nie znalazłam. Zapytałam oficera z wodolotu, powiedział, że kasa jest poza portem. Wyszłam, oblazłam wszystko dookoła, nie znalazłam. Zapytałam jakichś panów, coś tam kombinowali, w końcu mi poradzili, żeby w bramie portu zapytać, bo tam pracują osoby, których zadaniem jest udzielać informacji. Wróciłam, mili panowie pokazali mi budynek, ale poradzili, żeby nie iść tam teraz, bo i tak zamknięte. Mam w porcie się zjawić w bramie o wpół do siódmej, i wsiąść w darmowy busik, który zawiezie gdzie trzeba. Hmm...
Potem poszłam kupić coś do jedzenia na jutro. Nie wiem jak to jest na Ustice, chciałam kupić oczywiście kawałek foccacci, pomidory, owoce. Sklepu z pieczywem nie znalazłam, pozamykane. Udało mi się tylko kupić owoce i mozzarellę.
Zaraz idę spać, bo jutro wcześnie pobudka...
Dziś tylko dosłownie dwa słowa, bo umieram ze zmęczenia. Udało się! Było cudnie! Jutro opowiem!
(niedziela rano) No dobra, nowy dzień, nowe siły... Spróbuję opowiedzieć, choć nawet nie wiem od czego zacząć - to było przeżycie, którego nie da się opowiedzieć słowami, a niestety, nie mogę Wam pokazać zdjęć podwodnych, bo nie pozwolili wziąć aparatu...
Zacznę od wrażeń: coś cudownego! Wzięto mnie za rękę i zaprowadzono, jak małą dziewczynkę, do nierzeczywistego świata, pełnego kolorów, świateł, niezwykłych roślin, skał, przeróżnych ryb, które mogłam niemalże dotknąć. Jak mała dziewczynka wyciągałam do nich rękę - jedną rękę, bo drugą cały czas trzymał mój przewodnik. Pod wodą śmiałam się, miałam ochotę krzyczeć z radości, choć to oczywiście nie było możliwe. Stan nieważkości, brak poczucia czasu, i inne stwory, podobne do mnie, wypuszczające piękne bańki powietrza, zadające mi nieme pytanie - wszystko ok? - a ja na to, gestem, którego mnie nauczono wcześniej - OK, OK! Choć jesteśmy przybyszami zzewnątrz, tu wyglądamy pięknie, a ryby nie uciekają przed nami, pływają obok, nad nami, pod nami, nie speszone...
Mój przewodnik prowadzi mnie w miejsca, które chce mi pokazać, wskazuje palcem gdzie dzieje się coś szczególnego, pomaga, kiedy moje ciało, nienauczone zachowania w tych okolicznościach wyczynia jakieś dziwne akrobacje. Sprowadza mnie niżej, wyraźnie zadowolony z mojego zachwytu. Choć nie pamiętam prawie nic ze wskazówek, które mi dał wcześniej, choć wyczyniam te różne sztuki, a moje nogi wydają się nie połączone z resztą ciała, najważniejsze, że radzę sobie z oddechem, nie wpadam w popłoch, korzystam w pełni z tego, co on mi chce podarować.
I tak żeglujemy razem przez te podwodne przestworza... Jest po prostu bosko i chcę, żeby tak już było zawsze...
(zdjęcie ze strony Ustica Diving)
Najpierw w skrócie: w nocy nie spałam, bo jak tu spać przed takim wydarzeniem. Wstałam o wpół do szóstej. Przed bramą portową byłam za wcześnie, brama była zamknięta. Poszłam nie tam gdzie trzeba - ten port jest ogromny i naprawdę trzeba wiedzieć, gdzie iść, żeby nie robić kilometrów nogami, a co gorsza, nie spóźnić się na rejs.
Droga na Ustikę jest, prawdę mówiąc, nudna. Przez godzinę morze i tylko morze. Później wyłania się wyspa, wcale nie taka mała, choć ma tylko 9 km2. Później widać białe domy ponad portem, góry powyżej. Jest port, wysiadam, rozglądam się - jest Jonatan, uśmiechnięty, jak on wyłuskał mnie z tłumu?
Wsiadamy do samochodu, jedzie z nami Sara, jego dziewczyna, mówią, że trochę późno (wodolot miał opóźnienie). Jedziemy w górę, w bazie Ustica Diving Centre szybko przydzielają mi strój i sprzęt, patrzę na to wszystko z lekkim przerażeniem. Jonatan uspokaja mi, i powtarza (później usłyszę to wiele razy) - nie wolno się bać, bo strach może uniemożliwić to co chcesz zrobić...
Szybko wypełniam dokumenty, zostawiam 50 euro (plus 45 euro za wodolot, to jest cena za tę przyjemność...). Formalności mamy za sobą, wracamy do portu. Tu znajduję odpowiedź na pytanie, które wciąż miałam w głowie: nie, nie będę sama. Płyną ze mną jeszcze trzej chłopcy, jeden z nich podobnie jak ja, po raz pierwszy - to będzie nasz Chrzest Morski... Chyba jest przejęty podobnie jak ja.
Jonatan przedstawia mi sympatycznego, potężnego Francuza. Jacques (nie mam pojęcia jak się pisze jego imię, mówią na niego Jackie) wita mnie po polsku, łamanymi słowami. Szybko jednak przechodzimy na włoski. Tłumaczą mi, że Jackie będzie moim przewodnikiem, Sara przewodniczką Salvatore, ale Jackie będzie w tej naszej grupie tym najważniejszym.
Na początek tłumaczy mi to, co najważniejsze: muszę przećwiczyć, jak się zachować, żeby nie odczuwać skutków dekompresji: trzeba zacisnąć palcami nos i mocno dmuchnąć. Gdybym poczuła, że bolą mnie uszy, mam to powtarzać, aż minie. Gdyby nie mijało, mam to zgłosić. Pokazuje mi dwa najważniejsze gesty: kółeczko palcami na OK, i falujący ruch palcami na NIE OK.
Zakładamy piankowy kombinezon, wcale to nie jest łatwe. Wyglądamy śmiesznie, kombinezon założony tylko na nogi. Potem buty, resztę ekwipunku znoszą do pontonowej łodzi. Pokazują mi butlę i całe oprzyrządowanie, tłumaczą wszystko, rozumiem, ale oczywiście, za moment już nic nie pamiętam. Mam mętlik w głowie. Jackie mówi, żebym się nie przejmowała, on się wszystkim zajmie, ja mam tylko pamiętać o oddechu i o tym, że NIE WOLNO SIĘ BAĆ... Hmmm.
Przyczepiają butle do kamizelki, pokazują mi jakieś zawory. Jednym przyciskiem powoduje się, że powietrze z butli wpływa do kamizelki, dzięki temu, kamizelka działa jak kamizelka ratunkowa. Drugim przyciskiem opróżnia się kamizelkę z powietrza, dzięki temu można się opuścić w głąb morza. Z moimi zdolnościami do obsługiwania wszelkich przycisków i pilotów, już sobie wyobrażam, co byłabym w stanie narobić, gdybym dotknęła tych przycisków. Pewnie doprowadziłabym do tego, że kamizelka znalazłaby się w butli... Mam zamiar tego wszystkiego nawet nie dotykać...
Ruszamy. Płyną z nami rodzice Salvatore, drugiego delikwenta, który ma doświadczyć tego co ja. Pytam Jonatana, czy będę mogła wziąć ze sobą aparat podwodny. Początkowo protestuje, mówi, że to nie byłoby bezpieczne, że muszę mieć wolne ręce. Potem dodaje - pomyślimy, zastanowimy się jak to zrobić.
Nasza łódź wpływa do wyznaczonego punktu, Punta Galera, Gaetano (wspólnik Jonatana) zarzuca kotwicę. Serce bije coraz szybciej.
Zapinamy kombinezony aż po szyję, zakładamy płetwy (o rany, mam je pierwszy raz na nogach...). Jonatan pyta, czy mam maskę, mówi, że lepiej, żebym założyła swoją, bo jestem do niej przyzwyczajona. Jak dobrze, że przećwiczyłam użycie maski, najpierw na basenie, a potem na Lampeduzie. Patrzę, jak ubierają Salvatore w kamizelkę z przypiętymi butlami, jak mu udzielają ostatnich wskazówek. Siedzi na brzegu pontonu, tyłem do morza. Jonatan każe mu palcami jednej ręki przycisnąć ustnik i maskę, i SPOKOJNIE, NIE MYŚLĄC O NICZYM wykonać obrót tyłem do wody. O mamo! Czy ja dam radę? ... Salvatore już jest w wodzie, zajmuje się nim Jackie.
Teraz moja kolej. Zakładam maskę, wkładam do ust zakończenie rury z powietrzem. Kamizelka z butlami jest tak ciężka, że nie mogę się ruszyć. Wkładają mi przewody z przyciskami, manometrem i czymś tam jeszcze pod pachy (oczywiście, nie pamiętam co do czego). Pytam o aparat. Jonatan mówi - poczekaj, jak będziesz już w wodzie, jak popróbujesz oddychać, jak wszystko będzie dobrze, podamy ci. OK... Chwilę wcześniej podałam aparat (ten "naziemny", ten od Angelo) ojcu Salvatore, który obiecał mi zrobić zdjęcia.
Teraz Jonatan pokazuje mi, jak przycisnąć maskę i ustnik ręką i patrzy, wyczekująco. No tak, teraz trzeba fiknąć koziołka w tył. A jakby tak odmówić?... Jonatan powtarza: SPOKOJNIE, NIE MYŚLĄC O NICZYM... Dobra, dobra... Wszyscy patrzą na mnie, więc nie mam innego wyjścia, jak tylko fiknąć tego koziołka... Chyba nie myślałam o niczym. Moment i jestem w wodzie. Jak na razie żyję.
No tak, żyję, ale co się dzieje z moimi nogami? Postanowiły być górą, płetwy sterczą nad wodą, nie mogę nad nimi zapanować. Jackie z niemałym wysiłkiem stara się ustawić mnie we właściwej pozycji. Jesteśmy razem, Salvatore, ja, Sara i Jackie. Jackie kontroluje nasze oddechy, patrzy czy wszystko w porządku, każe trochę popływać. Ja walczę z nogami, wykonuję jakieś obroty w wodzie... Nigdy nie umiałam się zanurzyć, ale z reguły do góry mi szedł tyłek, a tu te głupie nogi...
W końcu Jackie coś tam majstruje przy tych ważnych przyciskach, trzyma mnie za rękę, widzę, że nade mną powiększa się odległość od znanego mi świata. Jackie przypomina o tym, co robić z nosem, a ja oczywiście, nie do końca pamiętam jak to było - zaciskam nos i przełykam ślinę, tak się to robiło w górach (dopiero po południu przypomniałam sobie, że należało mocno dmuchnąć nosem, ale przełykanie śliny chyba też działało, bo było OK).
Jackie co chwilę pyta, czy OK, odpowiadam gestem (kółeczko palcami) że tak. I zaczynają się czary...
Ustica, ostatnia moja sycylijska wyspa, jaka ona jest? Prawdę powiedziawszy, zupełnie sobie jej nie wyobrażałam. Jakoś nikt nigdy nie mówił na jej temat, nie opowiadał, ani też nikt mnie nie pytał, czy tam byłam...
Ustica to wyspa wulkaniczna, to górna część dużego wulkanu, który wyłonił się z morza milion lat temu. Wybrzeża są czarne, skaliste, nie ma tu piaszczystych plaż, nawet takich jak czarna plaża na Linozie. Zejścia do wody które widziałam były skaliste, ze schodkami kamiennymi prowadzącymi prosto do wody.
Tu się nie przyjeżdża plażować, tu się przyjeżdża pływać, snorkelingować, nurkować. Ustica jest rajem dla nurków z trzech powodów: raz, bo żyzne podłoże z lawy utworzyło niezwykle bogate dno, z ogromną ilością podwodnych roślin, pięknych grot i bogactwem przeróżnych ryb. Dwa, bo można tu pod wodą znaleźć różne ciekawostki, skutek morskich katastrof - dno morskie jest pełne starych statków. Po trzecie Ustica jest znana z zupełnie niezwykłej strony: tu uprawia się archeologię podmorską. Skarbów podwodnych nie wydobywa się, nie przewozi do muzeów. Leżą tam, gdzie je znaleziono. Postawiono przy nich tablice z opisem dokładnie jak w muzeum. Kto chce je zwiedzić, zakłada ekwipunek nurka i opuszcza się na dno...
Kto nie nurkuje, może brać udział w wycieczkach łodzią dookoła wyspy, a także poznawać wyspę pieszo. Jest tu wiele ciekawych szlaków i ścieżek, a Centro di Accoglienza (centrum informacji turystycznej) chętnie rozdaje za darmo mapy i informatory na temat wyspy.
Miasteczko znajduje się na zboczu nad portem. Wydaje mi się, że jest tu wszystko, czego można potrzebować: sklepy spożywcze, piekarnie, bary, restauracje, pamiątki i inne, jest bank, poczta, no i na każdym kroku jakieś firmy nurkowe, hotele, B&B, pokoje do wynajęcia. Poza miasteczkiem, wzdłuż drogi idącej mniej więcej dookoła wyspy jest też sporo pojedynczych, rozrzuconych ośrodków turystycznych, gospodarstw agroturystycznych, i domów prywatnych (które z pewnością wynajmują pokoje).
Ponad portem znajduje się bardzo ciekawe stare miasto. Domy wybudowano z czarnych kamieni, połączonych jasną zaprawą. Bardzo charakterystycznie to wygląda, odrobinkę jak dammusi, ale inaczej. Ciekawa cecha tutejszego budownictwa, to tak zwane murale, czyli malunki na zewnętrznej ścianie domów. Niektóre to prawdziwe dzieła sztuki. Warto wiedzieć, że przy odnawianiu domu zamalowuje się nawet najpiękniejsze murale i tworzy nowe...
Po nurkowaniu obeszłam miasteczko, poszłam drogą na wzgórze, a potem chciałam okrążyć wyspę. Przyplątał mi się towarzysz, owczarkowaty wesoły pies, który stwierdził, że od teraz będziemy szli razem. Bardzo daleko zaszliśmy, zobaczyłam drogę w kierunku morza, poszłam nią, potem były schodki do wody, na skałach, ja zeszłam w dół, a mój niewierny towarzysz zdradził mnie dla jakiegoś białego pieska...
Schodki prowadziły stromo w dół, prosto do wody. Na skałach zostawiłam rzeczy, wzięłam maskę, fajkę i aparat i zeszłam do morza. Woda ciepła, przyjemna. Miałam nadzieję znaleźć tu jakiś podwodny świat, i wcale się nie zawiodłam. Dosłownie pół metra poniżej powierzchni wody falowały kolorowe wodorosty a jeszcze bardziej kolorowe rybki bawiły się ze mną w chowanego. Znalazłam też jakieś ukwiały... Nie musiałam nawet pływać, siedziałam w wodzie lub leżałam na skałach i filmowałam...
Spędziłam tak z głową pod wodą chyba z godzinę... Radość ogromna! Później wyszłam, zjadłam kupioną wcześniej foccaccię, odpoczęłam trochę. Powolutku, spokojnie poszłam dalej, a inni w tym czasie zeszli moimi schodkami i za chwilę już pływali z głowami pod wodą. Cudowna ta wyspa!
Potem jeszcze chodziłam, pstrykałam zdjęcia, zachwycałam się, oglądałam. Cały czas myśląc o tym, jak to będzie fantastycznie tu wrócić... Za rok, we wrześniu... Kurs trwa 5 dni, nie wiem, czy można coś wynająć na tyle czasu, czy nie trzeba będzie na siedem, bo takie na ogół są turnusy. Czy są tu jakieś niedrogie noclegi... Myślałam o tym, że po kursie, który z pewnością zabiera nie więcej niż godzinę, dwie, może trzy dziennie, można będzie codziennie wybrać się na spacery i na pływanie w poszukiwaniu podwodnego świata...
Potem jeszcze granita (tak jak lubię, morwa i cytryna), odpoczynek w cieniu pod kościołem... Zmęczenie coraz bardziej daje się we znaki. W końcu jest wodolot, po drodze czytam wszystkie broszury, jakie dostałam w Centro Accoglienza (powiedziałam o mojej stronie, więc obdarowano mnie szczególnie hojnie...), walczę ze snem.
Docieramy do portu w Palermo, nogi nie chcą mnie już prowadzić, a przecież mieszkam niemalże w porcie. Ostatnim wysiłkiem docieram na górę, w pustej recepcji widzę słój z cukierkami, biorę garść. Chyba one uratowały mnie przed śmiercią z wyczerpania!
Mam tylko ten jeden dzień na Palermo, tylko tę niedzielę. Jutro jadę do Trapani. Ten dzień po pierwsze, ma być dniem odpoczynku, po drugie, przypomnieniem tego, co widziałam w Palermo, odświeżeniem pamięci.
Z odpoczynku niewiele wyszło, no bo jak zacznę przebierać nogami, to nie mogę przestać. Jeszcze tu muszę zajrzeć, jeszcze tam... Przeszłam się moją ulubioną via Vittorio Emanuele tam i z powrotem, zajrzałam do znanych mi zabytków po drodze, odnalazłam mój ukochany plac Piazza Marina z giełdą staroci i parkiem Garibaldi, gdzie nadal stoją, jak stały, tylko chyba jeszcze potężniejsze figowce dusiciele.
Potem wracając do domu poszłam dokładnie w przeciwnym kierunku żeby się przespacerować dzielnicą La Kalsa. Znalazłam stragany z okazji święta świętej Rozalii, różne smakołyki i typowo odpustowe świecidełka.
Ostatkiem sił dowlokłam się do domu, kupując na obiad jak zwykle, mozzarellę, pomidory, brzoskwinie i dwie figi. Muszę odpocząć, bo wieczorem będzie parada sycylijskich wozów, a potem sztuczne ognie. Przed katedrą stoi przygotowany strojny powóz, w którym rozkłada się orkiestra.
Jutro rano chętnie pojechałabym do Mondello, wykąpać się po raz ostatni, bo pewnie w Trapani już nie będzie okazji. Nie wiem jednak czy mi się to uda, zobaczymy. Co będzie, to będzie... Oczy mi się same zamykają, ale nie pójdę spać, pooglądam zdjęcia...
Guzik, nie było parady malowanych wozów, albo była, ale gdzie indziej i kiedy indziej, nie wiem! Najbardziej się na to nastawiałam. Przed katedrą był tłum, był tam ten piękny ozdobiony wóz, ale nic się z nim nie działo. Miało się zacząć o 20, a było czekanie do 21.30. Pięknie iluminowana katedra, to fakt.
Potem zaczęły się występy, śpiewał chór, potem ktoś inny. Dałam plamę, wiem, nic nie poradzę - zmęczenie, no i nie przepadam za takimi imprezami, poszłam sobie. Zjadłam dobre lody, posiedziałam na ulicy Vittorio Emanuele, tłum przechodzący był ciekawszy niż te występy. Na Quattro Canti grał zespół dziecięcy. Wszędzie wesołe tłumy, policja pilnowała porządku.
Skręciłam w via Roma i powolutku wróciłam do domu. Szkoda mi malowanych wozów, no ale nie wyglądało na to, żeby miały się gdzieś pokazać. Wiedziałam że mają być fajerwerki, kocham fajerwerki, a w tutejszym wykonaniu z pewnością były piękne. Ale nie widziałam, biję się w piersi - poszłam spać... Żadne to było spanie, bo strasznie głośno na ulicy, potem słyszałam fajerwerki, i choć wcześniej myślałam, że jak usłyszę, to wyjdę na balkon, to tylko przyciskałam głowę do poduszki...
I tak nie udało mi się w pełni skorzystać z tego święta. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Na łażenie po ulicach, czy stanie w tłumie do którejś tam w nocy jestem już za stara, bu!
Ale nic to, dziś jest nowy dzień. Zaraz się zbieram, pakuję, ale nie jadę od razu do Trapani, najpierw chcę skoczyć na ostatnie kąpanko do Mondello. Bardzo chcę zobaczyć tę miejscowość, i to właśnie w taki dzień - w poniedziałek rano, kiedy - mam nadzieję - będzie tam w miarę pusto. Potem wracam, biorę bagaż i jadę do Trapani.
Dziś rano spakowałam się szybko i pojechałam autobusem (506) do Mondello. Cel: zobaczyć, jak to tam wygląda, i popływać w morzu chyba ostatni raz. Jedzie się jakieś 20 -30 minut z centrum (z Politeama). A tam, no cóż, taka typowa miejscowość letniskowa, nie byłam zachwycona. Podobno kiedyś to było miasteczko rybackie, szkoda, że z tego nic nie zostało.
Plaża piasek, ale brudno na piasku i w wodzie. Nie wiem, może tylko ten zakątek plaży gdzie byłam był taki brudny, inne miejsca wydawały mi się podejrzanie eleganckie, jakby płatne, z kabinami itp, ale jak ktoś tu będzie, warto sprawdzić, może jednak nie są płatne i może tam jest czyściej.
A poza tym - baloniki, parasole, bary, lody... Piasek nie taki ładny jak na Lampeduzie. I w San Vito było ładniej niż tutaj... Ładnie wygląda zabytkowe kąpielisko, nie widziałam kasy przy wejściu, nie wiem, czy jest płatne czy nie.
Potem autobus z powrotem, kupiłam bilet na przejazd linii Segesta do Trapani, poszłam do domu, wzięłam prysznic, zwinęłam wszystko i przed 12 byłam na placu Politeama na przystanku. I potem po raz drugi przejechałam tę trasę: w 2007 roku przyleciałam najpierw do Palermo i po czterech dniach pojechałam autobusem do Trapani, nie wiedząc, co tam spotkam... Teraz jechałam już jak do domu...