Kiedy wyszłam, nieposilona, nienapojona z Bukkaram, poszłam przed siebie, chcąc zejść w kierunku morza - może się wykąpać, albo znaleźć słynne jaskinie - ale do morza nijak nie dało się zejść, droga prowadzi wciąż górą. Idę w kierunku wieży na wysokim cyplu - pewnie tam jest jakieś miasteczko, a w miasteczku pewnie mają jedzenie... No to idziemy tam!
Idę drogą, w pewnym momencie mija mnie rowerzysta, jedyny niezmotoryzowany wędrowiec jakiego spotkałam na wyspie, pozdrawia mnie: Hi! No tak, cudzoziemiec... Dziwne, że tak tu pusto, w dammusi nie widać nikogo, na drogach prawie nikt nie przejeżdża, o co to chodzi?
W końcu docieram do miasteczka. Jest kościół, są domy, ale wszystko wydaje się być zamknięte. W końcu to pora sjesty, popołudnie, czas święty. Kto by czekał na spragnionego i głodnego wędrowca...
Z miasteczka wreszcie prowadzi droga w dół, w kierunku morza. Wreszcie może mi się uda zobaczyć z bliska morze z tej strony! Schodzę w pobliże portu, zastanawiam się gdzie teraz iść, chcę już kierować się w stronę północną, no bo choć mam jeszcze kilka godzin do odlotu samolotu, to jednak doszłam bardzo daleko od lotniska. Idę drogą i tu zdarza się coś, czego już się nie spodziewałam!
Przejeżdża samochód... zwalnia... zatrzymuje się! Widzę, że w środku siedzi kilka osób, chyba rodzina. Pytają, czy nie podwieźć, są bardzo uprzejmi. Proszę o podwiezienie na północ, w jakieś miejsce skąd będzie bliżej do lotniska. Zastanawiają się gdzie mnie wysadzić żeby było to jakieś ciekawe miejsce. Postanawiają zawieźć mniedo Sasi.
Po drodze rozmawiamy, pytam czy oni tu mają dom. -Już nie, ale wcześniej tu mieszkaliśmy, teraz przyjechaliśmy odwiedzić dawne strony. - A jak się tu mieszka, pytam. - SPOKOJNIE - pada odpowiedź... No tak, to jest jasne. Spokojnie...
Rozmawiając mijamy niesamowite miejsce, na samym brzegu morza sterczy ogromna ilość jakby czarnych maczet wbitych w grunt, nie mogę się im przyjrzeć ani zrobić zdjęcia, szkoda.
W końcu skręcamy, dojeżdżamy do celu...