Wczoraj padłam już o dziewiątej wieczorem. Nie mając internetu postanowiłam wziąć się za zdjęcia, ale podczas przeglądania ich po prostu usypiałam, więc w końcu poddałam się i poszłam spać. Wieczorem nie da się tu chodzić na spacery bo nie ma oświetlenia ulicznego, jest po prostu całkiem ciemno... Ale dziś wieczorem Peppe zaproponował mi udział w wieczornej wycieczce do naturalnej sauny - ta wycieczka ma być gratisowa ;)
A co wczoraj, po tym jak udało mi się na brzegu morza połączyć z internetem? (To było albo jakieś magiczne miejsce, albo jakiś przebłysk w chmurach, bo nigdzie indziej to się nie udaje, a w moim domku nie działa również telefon... ). Zadowolona, że po omacku udało mi się ściągnąć wiadomości i wysłać wpis na bloga, już spokojnie postanowiłam trochę się pokręcić po okolicy. Tam gdzie siedziałam z komputerkiem był niski brzeg, ale obrośnięty krzewami i trudno byłoby dojść bliżej do morza, jednak po drodze zauważyłam tabliczkę, która prowadziła do zejścia do morza.
Na Pantellerii morze jest dookoła, ale nie ma tu plaż, takich, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Jest to wulkaniczna wyspa, cała z lawy, ta lawa tworzy różne twory, ale zawsze są to skały, kamienie, czasem takie ostre, drobne, a czasem gładkie i duże. No i w przeróżnych odcieniach czarnego... Weszłam w tę uliczkę, która prowadziła do morza, i faktycznie, było to zejście jakby na plażę oraz do zatoczki, gdzie przybijają łodzie, bo w zatoczce było kilka łodzi, i taki łagodny jakby zjazd (to się nazywa po włosku scivolo). A obok wyjątkowo łagodne skały, wielkie, gładkie, po których można chodzić i z których można wejść łatwo do wody, można na nich też się opalać. Od góry skały porośnięte drobnymi kwiatkami, tworzącymi piękne pokrowce. Bardzo ładne miejsce, jakich tutaj naprawdę niewiele, bo Pantelleria to wyspa trudno dostępna od strony morza, do tego stopnia, że mieszkańcy wyspy prawie wcale nie łowią ryb, zajmują się głównie uprawą roli - tu produkuje się słynne passito, słodkie wino z Marsali oraz kapary. Ta czarna wyspa cała z lawy jest niezwykle żyzna. Jadąc z Peppe obserwowałam ogromne powierzchnie bardzo starannej uprawy i ludzi pracujących w polu. Wczoraj nad moim domem gdzieś wysoko cały dzień pracował traktor.
Po odwiedzeniu dolnej części mojej miejscowości (Madonna delle Grazie, czyli po prostu Grazia) miałam odnieść komputerek i ewentualnie wybrać się gdzieś dalej, ale poniosło mnie i postanowiłam dojść trochę wyżej (biorąc komputerek do torebki wyrzuciłam z niej wszystko łącznie z wodą i prowiantem...). Doszłam do górnej części Grazia, do kościółka i zobaczyłam tabliczkę kierującą w górę do Bukkaram. Pamiętam tę miejscowość z mojej wędrówki po Pantellerii, wtedy wydawało mi się, że mieści się prawie nad samym brzegiem morza, a tu kierunkowskaz prowadził w górę. Pewnie niedaleko, no i poniosło mnie - poszłam w tamtym kierunku. Mijałam różne dammusi, stare, opuszczone, i inne odnowione pięknie. Szłam i szłam a Bukkuram wciąż nie było...
W końcu poczułam, że dalej iść nie mogę, bo zaczęło mi się robić mało fajnie - zmęczenie, pragnienie, głód, niewyspanie, to wszystko zaatakowało mnie ostro... Zawróciłam, droga była w dół, więc jakoś dolazłam do domu, wypiłam pół butelki wody, zjadłam sporo tutejszego doskonałego chleba z serkiem i położyłam się na kamiennym murku mojego tarasu. Było już dobrze... Potem ugotowałam sobie makaron z pesto.
Jak powiedziałam na początku, padłam o dziewiątej wieczorem. Tu jest cisza niemal zupełna, tyle, że czasem słychać powiewy wiatru. Wiatr chyba łopocze matą na dachu. Poza tym nie słychać nic...