Jesteśmy wreszcie w Turcji! A oto, co zapisała Kali:

W Svilengradzie byliśmy o 16.30, a stamtąd piechotą udaliśmy się do granicy tureckiej (ok. 3,5km). Przekroczyliśmy ją więc w inny sposób, niż ci wszyscy w setkach mijających nas samochodów. Dostaliśmy mapę Turcji, plan Istambułu, potem udaliśmy się takim małym autobusikiem do Edirne, pierwszego miasta tureckiego po stronie europejskiej. Dowiedzieliśmy się też jak brzmi po turecku nazwa Polski – Pollanda, bardzo mi się to słowo podoba. Teraz jedziemy do Istambułu nocnym pociągiem, będziemy na miejscu o 8 rano.

W Stambule spędzilismy zaledwie jeden dzień, niestety, tylko tyle. Na dworcu czekał na nas znajomy Ninki i Teresy – Tajlan, bardzo fajny, uczynny i przyjazny chłopak. Dużo nam pomógł. Przede wszystkim był przewodnikiem po mieście. Najpierw zostawiliśmy rzeczy w schronisku młodzieżowym (8 lirów za nocleg), a potem poszliśmy na zwiedzanie meczetów – Hagia Sophia i Błękitnego Meczetu. Pierwszy wyłożony śliczną mozaiką z olbrzymią kopułą i z dwoma minaretami, drugi natomiast utrzymany w błękitnym kolorze, wyłożony dywanami – buty zostawia się oczywiście przed wejściem, na odpowiednich półkach.

Miasto jest bardzo kolorowe, kapitalne. Nawet zwykłe bloki mieszkalne są w kilku kolorach! Na ulicy pełno handlarzy, zachwalających na całe gardło swoje towary. Od małego wszyscy handlują, nadskakują, biegają. Później w takiej piwnicy, jak hipisowskiej, ciemnej, głośnej piliśmy pycha herbatę i jedliśmy arbuza. Przedtem byliśmy jeszcze na bazarze – krytym, olbrzymim, pełnym kolorowych świateł, neonów, reklam, kapitalnych towarów, kupców i naganiaczy, siedzących przed sklepikami. I, ciekawostka – o wszystko można się tam targować! Opuszczają nawet i pół ceny!

Później Bosfor w nocy – bomba! Przeszliśmy sobie mostem pontonowym na drugą stronę miasta, Tajlana i jego kolegę zaprosiliśmy na „party” przy piwku, było bardzo miło. Śpiewaliśmy piosenki, gadaliśmy, zeszło się jeszcze kilku Turków i oni także śpiewali.

Tę odrobinę czasu jaką mieliśmy spędziliśmy chłonąc wszystkimi zmysłami orient - zapachy, smak mocnej i bardzo słodkiej herbaty w małych szklaneczkach, serwowanej na każdym kroku, hałas - ogromny hałas ulicy, klaksonów dźwięczących od świtu do nocy (do dziś dźwięk klaksonu na ulicy kojarzy mi się z tamtym światem), nawoływanie, krzyk, kolory, kolory wszystkiego - nieba, ozdób wszędzie gdzie tylko się da, kolorowych ciężarówek obwieszonych światełkami i ozdóbkami (podczas gdy w ówczesnym świecie PRL wszystko było szare, bure, brzydkie...)

Z kolegą, zwanym Dromaderem wybraliśmy się do suku i podziwialiśmy te wszystkie cuda. Stanęliśmy przed wystawą złotnika, ten natychmiast zaprosił nas do środka, najpierw poczęstował słodką jak ulepek herbatą, a potem zaczął namawiać na kupno obrączek. Bawiła nas ta sytuacja, bo poznaliśmy się zaledwie wczoraj, ale Dromader dla sportu zaczął się targować, podając najbardziej nieprawdopodobnie niską cenę. Zaczęły sie lamenty i oburzenie, podczas gdy my wiedząc, że nawet taka suma była dla nas nieprawdopodobnie wysoka... czuliśmy się bezpiecznie. W końcu pożegnaliśmy się, dziękując za herbatę i skierowaliśmy się do wyjścia, po czym sprzedawca zaczął nas gonić, przystając na podaną przez nas cenę! Teraz już musieliśmy zwiewać, no bo tak się chyba nie robi...

Na suku zafascynowały mnie tkaniny, zwisające z ogromnych bali, kupiłam sobie wyszywaną tunikę, którą mam do dziś (dziś byłaby całkiem w modzie...) i to była chyba jedna z trzech rzeczy jaką kupiłam podczas tej wyprawy... Później nie mogłam odżałować cudnej torby z łatek z wielbłądziej skóry, ale ta była już dla mnie niedostępna... Widzę też oczami pamięci ten ogromny obszar, to monumentalne targowisko, i snopy światła przenikającego przez dach, przecinające mrok...

Na drugi dzień musieliśmy jechać do Ankary. Musieliśmy się spieszyć, niestety, bo na drogę dostaliśmy nasze dolary w bonach do banku syryjskiego, a tylko po 10 dolarów na dotarcie do Syrii. Te 10 dolarów na osobę musiało nam wystarczyć, więc nie mogliśmy przedłużać pobytu w Turcji, gdzie mieliśmy wrócić w końcowym etapie wyprawy.

I z tymi 10 dolarami przypomina mi się taka sytuacja: w Stambule na ulicy podszedł do naszej grupy cinkciarz i zaproponował wymianę, mówił, że daje świetny kurs. Wszyscy odmówiliśmy po kolei, jeden tylko kolega, na którego mówiliśmy Dromader, zainteresował się i został chwilę, potem dogonił nas i powiedział, że nie wymienił bo handlarz nie chciał wymienić tak niedużej sumy. Potem o tym fakcie zapomnieliśmy... Uważny czytelnik znajdzie ciąg dalszy w dalszej opowieści...

Rano przeprawiamy się promem przez Bosfor. Znów kapitalne widoki i jedziemy autobusem do Ankary. Wieczorem jesteśmy w Ankarze, zaczyna padać, nawet lać! Wreszcie mamy jakieś lokum. Następnego dnia ruszamy w Ankarę. Poszłyśmy też na Stare Miasto, widziałyśmy cytadelę…

Ankara okazała się nowoczesnym, całkiem europejskim miastem. Mieliśmy chyba cały dzień na zwiedzanie, więc razem z moją przyjaciółką Kali, łaziłyśmy z planem po mieście. Znalazłyśmy na planie Old Town, ale jakoś nie udawało nam się w to miejsce dotrzeć... Kiedy zatrzymałyśmy się na ulicy studiując plan, natychmiast znalazło się przy nas dwu chłopaczków, tak ok. 10-12 lat. Old Town, Old Town, look, look, go, go! Tymi słowy (o ile pamiętam, choć być może mówili po francusku) namawiali, żeby iść za nimi, że oni nas zaprowadzą. Myślałyśmy, że pokażą nam tylko drogę, a potem … głupio się było wycofać, choć bałyśmy się, że oczekują od nas pieniędzy, których nie miałyśmy.

Prowadzili nas najpierw ulicami, potem - pokazując palcem, że to już tu, już blisko - skierowali się w dół, my za nimi, weszłyśmy w jakieś korytarze, jakąś piwnicę. Zaczęłyśmy mieć obawy, chciałyśmy się wycofać, ale chłopcy pokazywali - już jesteśmy na miejscu, Old Town, Old Town! I faktycznie, wyszłyśmy na światło dzienne, znalazłyśmy się na tarasie widokowym, skąd widać było stare miasto, cytadelę. Chłopcy jeden przez drugiego zaczęli nam objaśniać widoki po francusku (a my nic z tego nie rozumiałyśmy) ... Robiłam zdjęcia (gdzie one dziś są...?) myśląc - jak my stąd wyjdziemy?

Na koniec dzieciaki (zrobiło się ich jakoś dużo więcej, a z oddali przyglądali się nam i dużo starsi chłopcy) zaczęły wyraźnie domagać się zapłaty... Zaczęłam grzebać w portmonetce, wiedząc że nic tam nie znajdę... Po prostu, wszystkie moje liry oddałam kierownikowi wyprawy na koszty przejazdu do Syrii... Znalazłam jakieś tureckie grosze i polskie 10 złotych.

-Kali, zmywamy się - krzyknęłam do koleżanki i rzuciłam w grupę dzieciaków dziesięciozłotówkę. Ci rzucili się na nią, zrobił się zgiełk, zawirowało a my chodu! - przez te piwnice... Za chwilę dzieciaki narobiły krzyku, widać, zorientowały się, że to nie żadne dolary, zaczęły biec za nami, a co gorsze, za moment wyprzedzili je ich starsi koledzy! Biegłyśmy najszybciej jak tylko potrafiłyśmy, przerażone - jak tu nam się coś stanie, kto w ogóle nas tu znajdzie, kto wie gdzie nas szukać...?

Nie wiem jakim cudem udało nam się uciec. Wydostałyśmy się z piwnicy, chłopcy tam zostali... Jak psy broniące własnego rewiru zatrzymują się, kiedy obcy go opuści... Byłyśmy ocalone, ale ta przygoda to była dla nas wielką nauczką...

Na dworcu autobusowym w Ankarze jest spory tłok. Kierowcy przekrzykują się, wołając nazwę miasta do którego jadą, nas interesuje: Adana, Adana, Adana! Nie możemy sobie pozwolić na jazdę autostopem, musimy natychmiast znaleźć się w Syrii, bo nasze czeki możemy zrealizować tylko tam, i to nie mamy pewności, czy nie musimy w tym celu jechać aż do Damaszku...

A więc umawiamy się z kierowcą, płacimy, no i siadamy na bagażach - trzeba poczekać. I tu się zaczyna - nasi koledzy postanowili zrobić sobie ubaw. Zwracają się do mężczyzn wpatrzonych w nas, białe blondynki z niebieskimi oczami - çok güzel kyz? Ładna dziewczyna? Podoba się? A może chcecie kupić?- Trochę po angielsku, trochę na migi, grunt, że mężczyźni szybko kapują o co chodzi. Z niepokojem stwierdzam, że ich zainteresowanie skupia się na mnie!

W owych czasach byłam okrągłą, pyzatą blondynką z długimi włosami i niebieskimi oczami - smakołyk dla tutejszych panów... Zaczynają się targi, wszyscy się śmieją, mnie trochę nie do śmiechu... Cena rośnie, mowa o wielbłądach, nie pamiętam już ilu... Miny mężczyzn zaczynają być coraz mniej żartobliwe, atmosfera się robi z każdą chwilą bardziej poważna... Co robić?

Wybawienie? Kierowca wsiada do autobusu, zaprasza do środka. Szybko wstajemy, chowamy się w autobusie. Ale... jak to tak? Tak się nie robi! Mężczyźni obstępują ciasno autobus, patrzą zagniewani, wszyscy wlepiają oczy we mnie, a ja się po prostu boję! Na szczęście kierowca uruchamia autokar i rusza powoli przed siebie, nie zważając na gniewny tłum, który chcąc nie chcąc rozstępuje się.Oddycham z ulgą... Mam żal do kolegów za ten niby żarcik...

Ruszamy... Autokar jedzie cicho, cały czas gra turecka muzyka. Orientalne dźwięki będą nam towarzyszyć przez całą wyprawę, i nieraz będziemy jeździć autobusami, ten jednak jest - jak się potem okaże - najwygodniejszy, najbardziej nowoczesny, i ta muzyka, jest tu cichsza, milsza dla ucha niż później będzie w arabskich rozklekotanych pojazdach. Ten autobus jest dużo bardziej nowoczesny niż autobusy jeżdżące po Polsce, normalnie - Europa, nie żadna Azja....

Muzyka gra rzewnie i cicho, nie przeszkadzając w myślach. Ten autokar Ankara - Adana, moje wybawienie z roli towaru za kilka wielbłądów, cicho niosący nas na południe, w coraz bardziej orientalny świat, ku czemuś co jest tak bardzo inne niż wszystko co do tej pory przeżyłam i widziałam...

Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś małej wiosce albo po prostu przy stacji benzynowej. Wszyscy szukają toalety, jakiegoś baru, sklepiku. Idę i ja w kierunku baru, staję w kolejce. Przede mną ludzie na migi pokazują co by zjedli. Poproszę to (pokazują okrągły, naleśnikopodobny chleb), i to, i to, i to, zawinąć, i dziękuję! I kolejna osoba otrzymuje coś w rodzaju kebabu. W końcu przychodzi moja kolej.

Powtarzam te same gesty, sprzedawca patrzy mi w oczy, lekko się uśmiecha, ale ... nie robi nic! Po prostu się gapi, i milczy. Powtarzam - znów nic! Co mam zrobić? Podchodzi kolega, pyta jaki problem, więc mu pokazuję raz jeszcze, używając tych samych gestów co wcześniej. On zwraca się do sprzedawcy, i małpuje dokładnie wszystkie moje gesty i co? Sprzedawca podaje mu to co chciałam! Kolega podaje mi kebab, płaci, odchodzi... Kolejna nauczka dla białej, nieświadomej swoich (bez)praw kobiety...

Dojeżdżamy do Adany, tu musimy znaleźć kogoś, kto nas przewiezie do Aleppo, miasta już w Syrii. Okazuje się, że to nie problem. Zaraz po wyjściu z autobusu otaczają nas naganiacze, krzyczący na całe gardło: Aleppo! Aleppo! A może Halep! Halep! Pytamy o ceny, niespokojni czy nasza, kończąca się gotówka wystarczy - nie jest tak źle, nawet dziwnie tanio, wydajemy wszystko co mamy, wsiadamy do taksówki.

Nie pamiętam ile nas wtedy było, wiem że taksówka była wyładowana nieprawdopodobnie, jechaliśmy jak sardynki, z otwartymi drzwiami, drżąc o nasz marny dobytek. Czasami taksówkarz zatrzymywał się, zbierał bagaż z drogi, ładował, ruszał dalej... Ale nie byliśmy najbardziej przeładowaną taksówką w okolicy, widziałam mercedesa, w którym siedziało kilkanaście osób, nogi, ręce wystawały na zewnątrz, drzwi były szeroko otwarte, bagaże kołysały się na suficie, spadały...

Dojechaliśmy do miasta Antakya, w pobliżu granicy. Kierowca kazał nam wysiąść, wziąć bagaże. To się wydawało logiczne, w końcu - granica. Ale co to? Kierowca wsiada w samochód i rusza z powrotem! Jak to? Biegniemy za nim, krzyczymy - Aleppo, Aleppo?!? A ten pokazuje nam na kierunkowskaz Przejście graniczne - granica, granica!... I robi minę, mówiącą w każdym języku: trzeba myśleć! Granica to granica, jak mógłbym pojechać dalej...? Czujemy się wykiwani, co by nie mówić, przecież w Adanie wszyscy naganiacze wołali Aleppo, Aleppo, a nie granica, granica...

Do granicy doszliśmy piechotą, wzbudzając sensację wśród tambylców. Przeszliśmy granicę turecko-syryjską po stronie tureckiej, potem szliśmy dalej przez ziemię niczyją w kierunku Syrii. Była godzina 15, upał niesamowity. Istna pustynia. Skały, skały, ani trochę cienia. Granicy jak nie było tak nie było… W końcu złapaliśmy taksówkę.

Pieniądze się prawie skończyły, ostatnie 10 dolarów ma Dromader. Każdy z nas po kolei dawał swoją dziesiątkę na cele wspólne, i Dromader był ostatni. Więc sięga do portfela, wyciąga - i robi się czerwony... W ręce trzyma banknot 1 dolarowy. Rzuca brzydkim wyrazem i w naszej grupie robi się cisza... Ten cinkciarz w Stambule, proponujący doskonały kurs... Wziął 10 dolarów, obejrzał i oddał, mówiąc, że takiej małej sumy nie wymieni - tylko, że on je wymienił, jak się okazuje… wymienił na banknot 1 dolarowy...

Jesteśmy niewiele kilometrów od Aleppo, gdzie prawdopodobnie (wierzymy w to mocno!) będziemy mogli wymienić nasze czeki. Jak się tam dostaniemy nie mając pieniędzy?...