W Rzymie spędziłam kilka dni, ale bardzo niewiele tam zobaczyłam. Pojechałam na zaproszenie hodowców malamutów, a więc musiałam czynić honory znawcy rasy, oglądać psy, zachwycać się szczeniaczkami. Mieszkałam u Gabrielli pod Rzymem, skąd nie widziałam możliwości samodzielnej wycieczki do miasta, a ona jakoś tak zajmowała się więcej domem niż gościem... Wtedy nauczyłam się, że korzystna skąd inąd forma podróżowania polegająca na zatrzymaniu się u znajomego nie zawsze jest taka korzystna... Gabriella i jej mąż w ramach atrakcji zaprowadzili mnie na obiad do czegoś w rodzaju MacDonalda we włoskim wydaniu: obrzydliwa pizza z coca colą, kolejki, polane sosem stoliki... Do dziś ciarki mnie przechodzą na to wspomnienie. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego tam mnie zaprowadzili... Ale z drugiej strony, żebym była sprawiedliwa: gdyby nie oni, nie pojechałabym wtedy do Rzymu...