Wyszłam z domu... mieszkam tu, gdzie pobudowali sobie domy rybacy, tuż przy porcie. Domki są pomalowane na różne pastelowe kolory, żeby rybak wracając widział z daleka swój dom. Domy stoją na zboczu, coraz wyżej, jeden nad drugim, jeden przy drugim, schody prowadzą raz w górę, raz w bok, tak żeby trafiały we właściwy dom.
Wyobrażałam sobie może ten port bardziej malowniczy, no ale on jest roboczy, po prostu port. Za oknami mam łodzie, statki, wodę, ale też stację AGIP, ulica pod oknami ma po jednej stronie domy, po drugiej mało urocze zabudowania portowe, no i dobra, nie jesteśmy w lunaparku tylko w porcie.
Centrum miasta jest dużo wyżej, prowadzą do niego strome uliczki, kamienne schodki, zaułki. Szukając sklepu doszłam na górę, no bo tutaj jak wszędzie na Sycylii, jak w ogóle we Włoszech nie ma jak u nas, że co krok sklepik, albo sklep, albo sklepisko. Jak oni tu żyją, jak im zabraknie cukru czy bułki, trzeba gdzieś jechać... Zrobiłam więc zakupy jak najmniejsze, ale jednak trochę ciężkie daleko od domu, potem jeszcze trafiłam na stragan z owocami, poprosiłam o pół kilo gruszek, bo piękne małe, żółte, pan dał mi z kilo opuścił cenę... No to do końca pobytu nie będę zmieniać rodzaju owoców...
Potem doszłam jeszcze bardziej do centrum, ulica jak w dużym mieście, pełno sklepów, ale ja z tym ciężarem zaczęłam zmierzać w dół. Klucząc między podwórkami, domkami, schodkami, kolorami - nagle znalazłam się przed drzwiami do mojego domu! Niesamowite, tyle zejść, a ja trafiłam właśnie na to moje!