Muszę przyznać, że nie pamiętam dokładnie jak wyszliśmy z tej sytuacji. Wydaje mi się, że Krzysiek namówił taksówkarza, który zgodził się nas zawieźć do Aleppo pod bank, gdzie mieliśmy wymienić nasze czeki. Tylko że my nie byliśmy pewni, czy w Aleppo zechcą nam te czeki wymienić, czy nie musimy z tym jechać do Damaszku... Sytuacja była poważna... Do tego zrobiło się późno i ryzykowaliśmy, że przyjedziemy do Aleppo po zamknięciu banku, wydaje mi się, że była to sobota, a więc zostalibyśmy bez pieniędzy do poniedziałku... Ładna perspektywa...

Taksówkarz poganiany obawą spóźnienia się do banku gnał tak, jak to było możliwe, z taką ilością osób i bagaży... Nie bardzo mieliśmy natchnienie do podziwiania widoków - to co widzieliśmy w okolicy granicy, to jakby step, niewiele roślinności, głównie krzaki i kamienie, niewysokie wzgórza. Taka niby pustynia - nie pustynia...

W końcu dojeżdżamy do Aleppo, pytamy przechodniów o bank, napięcie rośnie. Ktoś mówi, że już zamknięty. Zbiera się wokół nas spory tłum. Ktoś nam pomógł, ale nie pamiętam jak, wydaje mi się, że pracownik banku nam otworzył - no i wybawienie - wymieniono nam nasze czeki, jesteśmy uratowani!

I tu wydarzyło się coś w co nie potrafiłam uwierzyć... Po wyścigu z czasem postanowiliśmy raz odpocząć w hotelu, dostaliśmy nasze łóżka, zamówiliśmy herbatę i winogrona, po czym - wszyscy padliśmy i nie byliśmy w stanie wstać z łóżek przez wiele godzin, wydaje mi się, że przez dwa dni! Trochę dlatego że pochorowaliśmy się, byliśmy tak zmęczeni że nie mieliśmy siły pójść zjeść poza hotelem, no pewnie te winogrona, ale może też zmiana czasu tak na nas podziałała... leżeliśmy w betach i wołaliśmy - boy, jeszcze raz herbata i winogrona! Ja, która w podróży żałuję czasu na odpoczynek, jedzenie, sen, razem z nimi straciłam te dwa dni w dusznym hotelu! Jakby mi ktoś powiedział wcześniej że to możliwe, nie uwierzyłabym...

A takimi słowami Kali opisuje tę naszą aklimatyzacyjną depresję: 23 sierpnia, jesteśmy nadal w Aleppo. Jest straszny upał, Człowiek jest niesamowicie tym wykończony. Nic nie chce się robić. Nawet leżąc bez ruchu jest cały spocony i naprawdę nie ma na nic ochoty. Jemy więc winogrona i pijemy soki… Po tych dwu dniach nagle wróciły nam siły, zaczęliśmy oglądać ten nowy orientalny świat, przyglądać się ludziom...

Z Aleppo pojechaliśmy nad morze żeby wypocząć... Na plaży w Latakii zastaliśmy mnóstwo Arabów, którzy najczęściej po plaży chodzili ... w pasiastych piżamach... Taka moda. Przywitali nas bardzo sympatycznie, intrygowaliśmy ich, zaciekawialiśmy. Nocujący na plaży Arabowie przynoszą nam wody, herbaty, światło, a nawet częstują chałwą. Niektórzy z nich znają kilka słów po angielsku i po francusku i to wszystko, tak więc trzeba porozumiewać się na migi.

Traktowali nas trochę jak gości, częstowali herbatą. Pamiętam, że pokazali nam z daleka ukrytą plażę, gdzie w koszulach kąpały się ich kobiety... Jednak my byłyśmy polskimi studentkami i na plaży chciałyśmy pływać normalnie, w naszych europejskich kostiumach kąpielowych. Arabscy turyści prześladowali nas wzrokiem, pływali za nami, próbowali w wodzie zalotów, to było irytujące. Pamiętam, że postraszyłam jednego z nich scyzorykiem kiedy po raz któryś z rzędu w wodzie złapał mnie za nogę... Było to ryzykowne, mogło się źle skończyć dla naszej grupy, ale co miałam zrobić...

Wałkonimy się cały dzień, a na obiadek idziemy do restauracji, zjeść wreszcie porządny syryjski obiad: frytki, baranina (pokrojona w kostkę), sałatka z pomidorów, papryka, chleb. A chleb jest tu całkiem inny – rodzaj placka. Płacimy po 5 funtów syryjskich, piekielnie dużo, ale raz można sobie pozwolić. Upały są tu okropne. Morze czyściutkie, niebieskie, tylko strasznie słone. Ludzie są tu bardzo gościnni, choć bardzo się też narzucają. Kobiet na plaży jest bardzo mało. Nie widziałam, żeby któraś z nich się kąpała. Chodzą w ciemnych płaszczach, takich jesienno-wiosennych, pończochach, chustkach. Strasznie musi im być gorąco.Dzieci są śmiałe, niektóre prześliczne, o dużych czarnych oczach.

Wieczorem dostajemy zaproszenie na herbatkę od plażowego biznesmana, sprzedającego arbuzy i soki owocowe. Jego stragan (tzn stół otoczony ławkami) jest prawie przy naszym obozowisku. Jest to typowy arabski chłop. Jako głowa rodziny jest obsługiwany przez kobiety. Ciekawa sprawa – ma on słownik arabsko-angielski, i szukając długo każdego słowa usiłuje się z nami dogadać…

Mieliśmy ze sobą jeden niewielki namiot, był on dla nas oczywiście za mały, poza tym było za gorąco żeby w nim spać. Namiot służył nam głównie jako bagażownia. Nasze rzeczy w namiocie a my - obok, w śpiworach albo na śpiworach, śpiwory na folii, folia na piasku... Po piasku przebiegały różne żyjątka, nie było to zachęcające, ale jak przychodziła pora spania, człowiek rzucał się na śpiwór i zasypiał w sekundę... Nie to co dziś...

„Noce są bardzo ciepłe. Fantastyczny jest moment, gdy tak leżymy nocą na piasku i przed zaśnięciem patrzymy na gwiazdy, morze jest jakieś 10 metrów od nas".

W Latakii chcieliśmy dzień dwa odpocząć, wykąpać się, zrelaksować przed dalszą podróżą. Jednak stało się coś nieprzewidzianego - nasi koledzy spotkali tam innych Polaków i zebrała się czwórka do brydża! Zaczęła się gra, trwająca nieprzerwanie chyba ze dwa dni i dwie noce... Brydżyści zajęli namiot i nie dało się ich przekonać, że nie po to tu przyjechaliśmy, żeby grać w brydża! Byli głusi na wszelkie perswazje...

Co było robić - Kali tuliła się w mizernym cieniu małego namiotu, przemieszczając się wraz z cieniem, żeby słońce jej nie spaliło. Dromader gdzieś znikał na długie godziny. Dla mnie wybawieniem było morze - a więc pływałam godzinami... Uwielbiam pływać, ale dwa dni pływania to było dużo i dla mnie... Nigdy nie gustowałam w smażeniu się godzinami na plaży, zresztą, tam nawet kilkanaście minut na pełnym słońcu groziło udarem i oparzeniem... W pewnym momencie podpłynęła do mnie łódź, w której siedział Dromader i arabski chłopak. Zaproponowali wspólną wycieczkę na jakąś wysepkę. Oczywiście, przystałam na to ochoczo...

Wylazłam z wody na łódkę i za chwilę chodziliśmy po kamiennej wysepce, gdzie najciekawsze było, jak wspięliśmy się na taki jakby taras i z góry obserwowaliśmy jak morze z przypływem dostaje się do pieczary w dolnej półce i strzela jak gejzer do góry, po czym, z odpływem fali, w pieczarze robi się sycząca próżnia... Ta wycieczka wydawała mi się chwilą, niedługo wróciliśmy na plażę, gdzie brydżyści nadal grali a Kali nadal kuliła się na paru centymetrach cienia.

Wkurzyłam się, zagroziłam: jak w tej chwili nie przestaniecie, my dziewczyny idziemy do miasta! Nieważne, że to niebezpieczne, możemy stamtąd nigdy nie wrócić, nie po to tu przyjechałyśmy, żeby czekać aż wam znudzi się gra w brydża! - czyli, bunt na pokładzie. Tylko że skutek był żaden, więc, choć bałam się skutków, musiałam spełnić moją groźbę - ubrałyśmy się i obie z Kali poszłyśmy drogą w kierunku miasta... Byłyśmy na 100% pewne, że oni nas zaraz dogonią, przecież powtarzano nam ciągle, że nie wolno nam nigdzie chodzić bez męskiego towarzystwa, że to niebezpieczne, przecież oni nie mogą do tego dopuścić... Ale nikt za nami nie pobiegł, nikt nas nie zatrzymał... No więc szłyśmy niepewnie do przodu...

I wtedy ze mną zaczęło się dziać coś dziwnego - nagle, zupełnie niespodziewanie i bez sensu zaczęły mi z oczu płynąć łzy! Płakałam, nie mogłam tego płaczu powstrzymać ale nie wiedziałam dlaczego płaczę! Kali próbowała mnie uspokoić, ale w końcu przestraszyła się, widać było coś co ją zaniepokoiło. Za chwilę zaczęła mnie strasznie boleć głowa - trzeba było schować gdzieś głęboko dumę i wracać... Kiedy nas zobaczyli, zaraz przerwali grę. Położyli mnie w namiocie, zaczęli się zastanawiać, co robić. Padało słowo - udar słoneczny, szpital, powrót do domu... Mnie wtedy było raczej wszystko jedno, w głowie mi wirowało, nogi robiły się zimne, przysypiałam, miałam zwidy...

Nagle zobaczyłam przed swoją twarzą jakąś wielką czarną głowę, zbliżała się do mnie bardziej i bardziej - przerażona zamachnęłam się ręką, walnęłam z całej siły jaka mi została. Twarz zniknęła natychmiast. Zaczęłam się rozglądać - byłam sama! Sama w namiocie, sama na tej plaży między arabskimi namiotami, samiuteńka! Do dziś nie rozumiem jak to możliwe, że zostawili mnie tam samą! Potem się okazało, że moi koledzy całą grupą poszli zaproszeni do domu jakichś przygodnie poznanych Arabów na herbatę i mnie, majaczącą, z wysoką gorączką zostawili samą! Kiedy wrócili, okazało się, że uderzyłam w twarz arabskiego chłopaka, który wiedząc że zostałam sama, że jestem chora, zajrzał do namiotu i chciał mi dać ... gumę do żucia!

Było mi strasznie głupio, ale przecież moja reakcja nie była niczym dziwnym w tej sytuacji... Moja grupa postanowiła zaraz rano zwinąć się. Przewidywali niemiłe reperkusje tej sytuacji... O dziwo, okazało się, że ja byłam wszystkiemu winna... to ja postraszyłam wcześniej arabskiego chłopaka scyzorykiem w wodzie kiedy łapał mnie za nogę, to ja dostałam udaru i jak się okazało również bardzo silnego poparzenia, a więc nie umiałam się chronić odpowiednio przed słońcem (ta wysepka, gdzie popłynęłam prosto z wody, a więc bez kapelusza, okularów, okrycia), to ja uderzyłam w twarz chłopaka który chciał mi pomóc...

Chcieli mnie zawieźć do szpitala, strasząc, że stamtąd droga jedynie do domu i koniec wyprawy! O nie, na to nie mogłam się zgodzić! Przyrzekłam solennie, że dam radę, niepotrzebny mi szpital, będę nosić białą chustę na głowie, ciemne okulary, nie będę się skarżyć i utrudniać im życia, zrobię wszystko tylko proszę, nie każcie mi jechać do domu! No dobra, ale co będzie z plecakiem? W takiej sytuacji (rany na ramionach i plecach głębokości centymetra od oparzenia słonecznego...) grupa musi rozparcelować mój plecak, taki jest regulamin wyprawy. A więc również, zadecydować co z moich rzeczy jest niezbędne, a co należy zostawić...

MAŁY KSIĄŻĘ!?!?!? - o nie, na to nie pozwolę! Sięgnęłam zdecydowanie po mój brezentowy plecak ze stelażem z dykty zrobionym przez mojego tatę. Będę sama nosić mój plecak i nie ma o czym gadać! Bez jęku zarzuciłam plecak na oparzone plecy - jedziemy!

Do Palmyry przybyliśmy wcześnie rano żeby uniknąć palącego słońca... Nie pamiętam zresztą, a może przybyliśmy tam poprzedniego dnia i po prostu wcześnie rano wstaliśmy? Grunt, że w ramach ochrony przed słońcem my z Kali wybrałyśmy się na zwiedzanie baaaardzo wcześnie rano. Było rzeźko, nie wzięłam nic na głowę... Największe wrażenie zrobiły na mnie nie wykopaliska, ale prawdziwa, piaskowa pustynia. No bo pustynia taka powinna być, a wszystko co do tej pory widzieliśmy to były kamienie, jakieś porosty, drobne krzaki. Być tam i nie widzieć prawdziwej pustyni, takiej z podręcznika? No więc wreszcie jest!

Snułyśmy się między ogromnymi kamiennymi wykopaliskami, z niemałą dumą, że odkrył je nasz rodak, Michałowski... Czas mijał, potem dołączyli do nas koledzy, zwiedzanie przedłużyło się... Oczywiście, słońce rozwinęło swoją palącą działalność...

Po południu pojechaliśmy do Damaszku, przyjechaliśmy tam wieczorem a ja znów czułam skutki słońca we własnej głowie... I tym razem to była naprawdę moja wina, dlatego wolałam nic nie mówić, nie skarżyć się, zniknąć... W Damaszku nie dało się spać w - lub przy - namiocie, ani w czyimś domu na tarasie, ani pod drzewem... Chciał nie chciał, trzeba było znaleźć jakiś baaardzo niedrogi hotelik.

No i tak pamiętam ten wieczór-noc w Damaszku: idziemy, idziemy, idziemy godzinami po ulicach Damaszku. Noc jest czarna, ale wszędzie świecą się światła, pełno ludzi na ulicach, normalny ruch. Co chwilę moi koledzy zaglądają do jakiegoś hoteliku, pytają o cenę, po czym... idziemy dalej... Idę za nimi, powłóczę nogami, mam gorączkę, w głowie mi wiruje. Robi mi się wszystko jedno, chcę jednego - nie musieć już iść... Wołają mnie, popędzają, a ja świadomie (?!?!) zostaję w tyle, mam NADZIEJĘ że się zgubię i wreszcie będę mogła gdzieś przysiąść, odpocząć, zasnąć...

Wchodzą do kolejnego hoteliku. Przed nim stoi krzesło. Nie pytam nikogo o zgodę, siadam na tym krześle - cel mojego życia się spełnił! Ale za chwilę któryś z kolegów wychodzi, woła mnie do środka... Idę niechętnie za nim... Tu będziemy spać. Dawaj paszport! - Już, już... A gdzie moja torba? Prócz plecaka mam prostą torbę na ramię, w której mam ukrytą kieszeń z dokumentami. Normalnie jest w plecaku, ale teraz wiedziałam że może być potrzebna, więc niosłam ją na ramieniu.
- Gdzie torba?
- Ojej, pewnie została koło krzesła...
Wszyscy patrzą na mnie z przerażeniem! Torba z dokumentami, z pieniędzmi na ulicy, tam gdzie masa ludzi, nie ma szans, z pewnością już jej tam nie ma, wiesz co to znaczy? A no wiem, ambasada, specjalny paszport na powrót i żegnajcie, Bliski Wschód i inne wyjazdy! Bez nadziei schodzę po schodach na uginających się nogach, wychodzę z hotelu, rzut oka na krzesło - jest!!! Jest torba!!! Nietknięta, mój skarb, moja wyprawa, mój Bliski Wschód, moje przygody i moje marzenia!

W tym momencie minęła mi gorączka, udar, zmęczenie - w tej chwili kocham cały świat, kocham tę ulicę i tych wszystkich ludzi, którzy nie skorzystali z okazji i pozwolili mi tu zostać... W tym hotelu spaliśmy ... na dachu! Zwyczajnym, płaskim dachu pod gołym niebem, pod gwiazdami... Rano obudziliśmy się i wybuchnęliśmy śmiechem - byliśmy wszyscy usmarowani sadzą!

W Damaszku byliśmy kilka dni, nie spaliśmy już więcej na dachu hotelu, ale gdzie...? Nie pamiętam... Wiem, że poznaliśmy jakichś ludzi, gościliśmy w ich domach - - arabskie domy... Biały długi mur bez okien... Drzwi otwierają się, i wchodzimy na coś, ni to korytarz, ni to podwórko. Trochę jak u nas dom bez dachu... Korytarz pod gołym niebem, tylko pokoje pod dachem. Od ulicy nie widać nic, nie ma znaku życia, w środku panuje ruch, życie odseparowane od świata... - gospodarz przyjmuje nas... w piżamie! Stwierdzamy, że to dla nich chyba gościnny strój!

Honory pełnią mężczyźni, napoje podają chłopcy, przy stole tylko mężczyźni... - A kobiety, gdzie się schowały? - A tam są nasze kobiety! - pokazuje gospodarz z uśmiechem. Patrzymy w górę, pod sufitem małe okienko, takie, jak u nas czasami w łazience. W tym okienku zaciekawione, uśmiechnięte twarze, jedna przy drugiej, tłocząc się obserwują nas, ręce gestykulują, bez żenady pokazują nas palcami... Zawsze zastanawiałam się, jak to jest - za co oni NAS uważają, ich kobiety pochowane, ukryte, a my...? Dlaczego przyjmują nas jak gości, rozmawiają z nami...?

...poczekaj...
Nasi tutejsi nowi znajomi pokazują nam najciekawsze miejsca w Damaszku. Nie pamiętam zabytków, to co mi utkwiło w pamięci, to dwa miejsca: - ulica rzemieślników, tam zaprowadzono nas do warsztatu, gdzie wyrabiano piękne inkrustowane szkatułki. Widzieliśmy, jak rzemieślnik wiąże cieniutkie kolorowe jakby patyczki, tworzy z nich wzór, widoczny na przekroju, skleja ze sobą, a następnie tnie tę wiązkę w poprzek, uzyskując wzór jak z kalejdoskopu. Następnie te płytki nakleja na drewno. W warsztacie było wiele takich szkatułek, otworzyłam jedną - zagrało! Delikatny dźwięk pozytywki, następna - ta sama melodia, i tak otwierałam jedną po drugiej, i wciąż melodia była taka sama... W końcu jedna zagrała inaczej - tę postanowiłam kupić! Była wyjątkowa, zagrała inaczej niż wszystkie inne - była godna miana prezentu dla mojej Mamy!

Całkiem przypadkiem trafiliśmy na ślub w kościele obrządku ormiańskiego. Goście patrzyli na nas z zaciekawieniem, ale nikt nie zaprotestował, a na koniec złożyliśmy młodej parze życzenia (po polsku:). Nie wiedziałam, że są tam kościoły, a nie tylko meczety... Byliśmy też oczywiście w meczetach, tylko że ... nic nie pamiętam...

Pamiętam za to, że po pamiętnym oparzeniu słonecznym na plaży w Latakii (patrz wyżej), wyglądałam jak monstrum... Rany na plecach i ramionach to inna sprawa, nie było ich widać, ale twarz! Wcześniej już brązowo opalona, ten brąz pozostał po bokach i tuż pod oczami, a policzki, nos, broda, czoło - to wszystko miało kolor ... świeżej wieprzowinki... Nic dziwnego, że zakrywałam twarz jak mogłam, nie tylko dla ochrony przed słońcem... Nosiłam ciemne okulary, owijałam głowę arabską, białą chustą... Do pasji doprowadzali mnie mężczyźni, którzy wciąż prosili - zdejmij okulary, pokaż oczy! Starałam się jak mogłam nie spełniać ich próśb, ale czasem wkurzona, rzucałam - a dobra, patrzcie sobie, no co, śliczne niebieskie oczka? - i zdejmowałam okulary... A ci - wierzcie czy nie, wzdychali z zachwytem... Co kraj...

Przez cały pobyt w Syrii i potem w Libanie borykałyśmy się z naszą, dziewczyn sytuacją w oczach tubylców... Oj, nie było to łatwe! Byłyśmy jeszcze przed wyjazdem przygotowane, że nie będzie lekko, ale to co tam przeżyłyśmy przeszło wszelkie oczekiwania... Że musiałyśmy się na każdym kroku opędzać przed nachalnością dużo starszych od nas facetów, to było jakoś tak zrozumiałe. Ale my, studentki, kiedy spotykałyśmy (całą grupą) chłopców w naszym wieku, a czasami też studentów, ciekawe ich opowieści o tym kraju, jego problemach, zaczynałyśmy z nimi dyskutować, rozmawiać tak jak normalnie rozmawiamy z naszymi rówieśnikami w kraju - zaczynały się kłopoty!

Dyskusja zamieniała się w ciągu paru chwil w umizgi, zaloty, łapanie za kolano, no i ciągłe propozycje... I nie pomogło unikanie kontaktu wzrokowego z rozmówcą, utrzymywanie powagi na twarzy, powstrzymywanie się od uśmiechu (co dla mnie było bardzo ciężką próbą i czułam się bardzo źle, udając wbrew sobie osobę niemiłą, niesympatyczną). Nie wiedziałyśmy zupełnie, co robić, dlaczego tak nas traktują...

Spotkaliśmy raz bardzo mądrego, światowego człowieka, był to nauczyciel w średnim wieku, który pracował przez jakiś czas w Europie. I on wyjaśnił nam o co chodzi: - Otóż podróżując w towarzystwie chłopaków, którzy nie byli naszymi mężami, stawiamy się w jednoznacznej sytuacji! Widać, jedziemy z nimi po to, żeby nie było im nudno w podróży! A skoro nasi koledzy tak mogą, to dlaczego by oni też nie mieli skorzystać...

To tłumaczenie było logiczne, ale zrobiło nam się bardzo przykro, nie jest miło dowiedzieć się, że tak nas widzą inni! No, ale co było robić, wymyśliłyśmy po jakimś czasie takie rozwiązanie: otóż kiedy nas pytano, jak zwykle, czy jesteśmy zamężne, zaczęłyśmy odpowiadać - tak. - A gdzie wasi mężowie? Zostali w domu, nie mogli z nami pojechać... Skutek? Było JESZCZE GORZEJ!!! Okazało się, że oni to rozumieją tak, że nasi mężowie oddali nas naszym kolegom na czas podróży, a więc ... czemu i oni nie mogliby skorzystać...

Na koniec wreszcie wymyśliłyśmy jedyne dobre rozwiązanie. Na pytanie, czy jesteśmy zamężne odpowiadałyśmy że tak, i że nasi koledzy są naszymi mężami. A kiedy podczas przyjacielskiej rozmowy z poznanymi ludźmi zapraszano nas gdzieś, odpowiadałyśmy - chwileczkę, muszę zapytać męża, po czym rzucałyśmy pytanie - Kto chce iść tam i tam? Potrzebuję męża! - któryś się zgłaszał, na co odpowiadałyśmy - OK, mąż się zgadza, przyjdziemy! Od tej pory trochę łatwiej nam było przeżyć, choć do końca pobytu w krajach arabskich nie było to łatwe, ani, trzeba przyznać, przyjemne...