1 września, Damaszek, orient, obyczaje i niebieskie oczy

W Damaszku byliśmy kilka dni, nie spaliśmy już więcej na dachu hotelu, ale gdzie...? Nie pamiętam... Wiem, że poznaliśmy jakichś ludzi, gościliśmy w ich domach - - arabskie domy... Biały długi mur bez okien... Drzwi otwierają się, i wchodzimy na coś, ni to korytarz, ni to podwórko. Trochę jak u nas dom bez dachu... Korytarz pod gołym niebem, tylko pokoje pod dachem. Od ulicy nie widać nic, nie ma znaku życia, w środku panuje ruch, życie odseparowane od świata... - gospodarz przyjmuje nas... w piżamie! Stwierdzamy, że to dla nich chyba gościnny strój!

Honory pełnią mężczyźni, napoje podają chłopcy, przy stole tylko mężczyźni... - A kobiety, gdzie się schowały? - A tam są nasze kobiety! - pokazuje gospodarz z uśmiechem. Patrzymy w górę, pod sufitem małe okienko, takie, jak u nas czasami w łazience. W tym okienku zaciekawione, uśmiechnięte twarze, jedna przy drugiej, tłocząc się obserwują nas, ręce gestykulują, bez żenady pokazują nas palcami... Zawsze zastanawiałam się, jak to jest - za co oni NAS uważają, ich kobiety pochowane, ukryte, a my...? Dlaczego przyjmują nas jak gości, rozmawiają z nami...?

...poczekaj...
Nasi tutejsi nowi znajomi pokazują nam najciekawsze miejsca w Damaszku. Nie pamiętam zabytków, to co mi utkwiło w pamięci, to dwa miejsca: - ulica rzemieślników, tam zaprowadzono nas do warsztatu, gdzie wyrabiano piękne inkrustowane szkatułki. Widzieliśmy, jak rzemieślnik wiąże cieniutkie kolorowe jakby patyczki, tworzy z nich wzór, widoczny na przekroju, skleja ze sobą, a następnie tnie tę wiązkę w poprzek, uzyskując wzór jak z kalejdoskopu. Następnie te płytki nakleja na drewno. W warsztacie było wiele takich szkatułek, otworzyłam jedną - zagrało! Delikatny dźwięk pozytywki, następna - ta sama melodia, i tak otwierałam jedną po drugiej, i wciąż melodia była taka sama... W końcu jedna zagrała inaczej - tę postanowiłam kupić! Była wyjątkowa, zagrała inaczej niż wszystkie inne - była godna miana prezentu dla mojej Mamy!

Całkiem przypadkiem trafiliśmy na ślub w kościele obrządku ormiańskiego. Goście patrzyli na nas z zaciekawieniem, ale nikt nie zaprotestował, a na koniec złożyliśmy młodej parze życzenia (po polsku:). Nie wiedziałam, że są tam kościoły, a nie tylko meczety... Byliśmy też oczywiście w meczetach, tylko że ... nic nie pamiętam...

Pamiętam za to, że po pamiętnym oparzeniu słonecznym na plaży w Latakii (patrz wyżej), wyglądałam jak monstrum... Rany na plecach i ramionach to inna sprawa, nie było ich widać, ale twarz! Wcześniej już brązowo opalona, ten brąz pozostał po bokach i tuż pod oczami, a policzki, nos, broda, czoło - to wszystko miało kolor ... świeżej wieprzowinki... Nic dziwnego, że zakrywałam twarz jak mogłam, nie tylko dla ochrony przed słońcem... Nosiłam ciemne okulary, owijałam głowę arabską, białą chustą... Do pasji doprowadzali mnie mężczyźni, którzy wciąż prosili - zdejmij okulary, pokaż oczy! Starałam się jak mogłam nie spełniać ich próśb, ale czasem wkurzona, rzucałam - a dobra, patrzcie sobie, no co, śliczne niebieskie oczka? - i zdejmowałam okulary... A ci - wierzcie czy nie, wzdychali z zachwytem... Co kraj...

You have no rights to post comments