Dzień 2 - Castelluzzo - San Vito no i fotograficzny dół

Dziś i teraz jestem na dnie otchłani, choć powolutku zaczynam się drapać w górę, ale bardzo powolutku: zepsuł się aparat. To tak, jakby mi odpadła noga, co można zrobić w podróży bez nogi - bez aparatu? To moje oczy, mój sposób zapamiętywania tego co widzę, mój sposób opowiadania o tym co widzę i mój sposób wracania później do tego co widziałam...

Rano zjadłam fantastyczne śniadanie, próbując wszystkiego co przygotowała Mama Nina. Z tarasu widoki na wszystkie strony, i na zielone sady i ogrody w dole. Tak, zrobiłam zdjęcia! Nino jak prawdziwy gospodarz wita gości, z każdym chwilę rozmawia. Potem jeszcze oglądam wczorajsze ZDJĘCIA, dwa z nich wrzucam na naszą facebookową stronę. Sprawdzam rozkład jazdy autobusu do San Vito - i tu nagłe przyspieszenie - autobus odjeżdża za 5 minut! Szybko wrzucam najważniejsze rzeczy do torby, biorę rzeczy do pływania, bo kto wie, może... i wychodzę, jeszcze muszę znaleźć przystanek i za chwilę jest autobus.

W San Vito autobus zatrzymuje się w kilku miejscach, na ogół tam, gdzie ludzie poproszą. Ostatni przystanek jest przy wejściu na tę słynną plażę. Nie przepadam za takimi miejscami, ale skoro tu jestem, i skoro to najsłynniejsza sprawa w San Vito, to idę na brzeg morza, zdejmuję buty i mijając te wszystkie leżaki i parasole brodzę w piachu i w wodzie, która tu jest nieco spokojniejsza. Nie jest jednak bardzo gorąco, zresztą, tu w tym tłumie nie mam ochoty się kąpać. 

Na mój sposób dochodzę DO KOŃCA. Na końcu plaży schodzę do ulicy, mijam camping (dokładnie przy ulicy dochodzącej do plaży). Potem robię zdjęcie pięknemu drzewu między domami i przy następnym aparat się zacina. Zaczyna się tragedia, czarna dziura, depresja i stan, kiedy nie wiadomo co robić dalej.

W San Vito są lokale, sklepy z pamiątkami, hotele, parę sklepów z jedzeniem i to już wszystko. A i tak znalazłam fotografa (no, taki miniserwis przy okularach). Pan postukał, pozaglądał i powiedział, że pewnie mechanika zepsuta. Nie radzi nawet tutaj tego naprawiać, tym bardziej że aparat był w serwisie przed samym wyjazdem (no tak, na wszelki wypadek, może jakby nie, to by się nie zepsuł)...

No i dalej to już się wszystko popsuło, San Vito się zrobiło szarobure, morze granatowe a moje myśli czarne. Najlepiej byłoby chyba wrócić do domu... Snułam się po ulicach, trochę wypatrując, gdzie by tu może kupić jakiś najprostszy aparacik, ale po co mi taki potem? przecież to nie kosztuje 2 euro...

Niewątpliwie wycieczka do San Vito zrobiła się nieudana. Jak nie mogę robić zdjęć, to po co się mam rozglądać? Kupiłam w piekarni pane cunzato i wodę i wróciłam do Castelluzzo. Tu zaczęłam kombinować: a może ktoś mi pożyczy aparat? Wysłałam sms do Gianniego i potem maila do Angelo. Ten ostatni zareagował natychmiast - może mi pożyczyć prostego Samsunga. To taki najprostszy możliwy kompakcik. I już jakby pierwszy promyk słońca zaświecił. Co prawda to będzie dopiero w piątek, a co do tego czasu?

Niech się coś wydarzy co zmieni mi nastrój, bo nie chcę tu mieć takiej grobowej miny! Zejdę po południu do zatoki Macari, może sobie wytłumaczę, że już tam zdjęcia robiłam... No tak, a jutro, jeśli popłyniemy do Zingaro? I znów czarny dół...

on 26 czerwiec 2013
Odsłony: 499

You have no rights to post comments