Niedziela cała w moim domu!

Wczoraj była niedziela, niedziela po całodziennej wycieczce. Spędziłam ją caluteńską w domu... Normalnie wydawałoby mi się to potworną stratą czasu podczas podróży, ale ta podróż jest inna, to nie jest podróż, ale pobyt. Ja tu mieszkam, a szczególnie to do mnie dotarło właśnie tutaj, w tym mieszkaniu. Dlaczego - a bo po pierwsze, jest mi tu dobrze. Muszę przyznać, że to mieszkanie chyba najbardziej mi odpowiada z tych, w których mieszkałam. Nie jest tak duże i eleganckie ani też tak arystokratyczne jak Palazzo Mokarta, ani tak nieprawdopodobnie wygodne jak domek pod Cefalu, ale jest po prostu takie jak lubię: nie za duże, takie na moją miarę, a do tego jest tu wszystko, czego bym mogła potrzebować. Wydawało się wczoraj, że nie ma przejściówki do kontaktu i żeby wysuszyć włosy musiałam się nieźle namęczyć, w końcu znalazłam gniazdko w kuchni, gdzie podłączona jest pralka. Ale dziś wyjęłam z szafy żelazko, było w pudełku i ... była tam przejściówka! Po prostu ktoś schował żelazko z przejściówką do pudełka.

Jest tu pralka, której nie użyję, bo piorę po troszkę (kupiłam płyn do prania, i potem okazało się oczywiście, że był!), jest suszarka, żelazko, deska do prasowania. Jest działający telewizor (na szafce z kółkami, więc można sobie go przysunąć gdzie się chce), masa szafek, szafeczek. Są w saloniku dwie bardzo wygodne kanapy, gdzie wygodnie się i siedzi, i leży, nawet jak człowieka plecy rozbolą. Światło tu, światło tam, lampka tu, lampka tam... W szafce jest nawet kilka butelek z oliwą, pieprz, sól, cukier, ryż. No, nie ma kawy. Ale za to są dwie kafetierki :) Jest kominek, hm, ładny. W oknach jest siatka, więc nie ma much ani komarów. Okno wychodzi na dachy, a ja lubię dachy, i na Erice, a ja Erice też lubię:)

Wczoraj dzieciom napisałam tak: "To mieszkanie jest super! Nie dość, że super wygodne, wszystko jest co trzeba (no, gniazdko do suszarki udało mi się zlokalizować w kuchni pod zlewem, ale ważne, że jest), jest ładne i fajne, ma taras na dachu albo dach na tarasie i wysiadującą dzieci mewę na sąsiednim dachu, ma strome schody na moje trzecie piętro i drewniane, ruszające się i też strome na strych... Mewa nie dość, że wysiaduje, to też co jakiś czas pokrzykuje, a rano obudziły mnie gołębie.

A do tego wszystkiego nie słychać prawie wcale ruchu ulicznego, a za to słychać tubylców, bo to chyba taka dość biedna uliczka i ludzie bardzo charakterystyczni. Na parterze drzwi do mieszkań są cały czas otwarte. Ludzie krzyczą do siebie czy na siebie, drą się, wołają. A przedtem wołanie się jeszcze wzmogło, aż wyjrzałam za okno, jakiś facet awanturował się na balkonie, chyba mu baba zamknęła drzwi, on się darł, walił w te drzwi, w końcu je wywalił czy ona mu otworzyła, i zaczęli się kłócić w środku. Takiego darcia się nie słyszeliście chyba nigdy! Teraz już tylko mewa pokrzykuje, ludzie zwyczajnie wołają i gołębie zwyczajnie gruchają :) Idę na dach po pranie :)"

A więc nie dziwicie się już, że spędziłam caluteńką niedzielę w domu? Za oknem mam Sycylię, która pakuje mi się do domu, mam wygodnie, piszę sobie, zdjęciami się bawię, planuję co dalej robić. Jestem u siebie... (poniżej opowieść o mewie na sąsiednim dachu...)

on 27 kwiecień 2015
Odsłony: 385

You have no rights to post comments