3 września, Bejrut, wielki świat i bójka na dzikiej plaży

W Bejrucie spędziliśmy dwa dni. Był to bardzo burzliwy pobyt. Raz, że Liban był wówczas w stanie wojny, dwa z powodu miejsca gdzie nocowaliśmy i ludzi, których poznaliśmy... Moja koleżanka, Kali tak napisała w kartce do rodziny: "jest to miasto bogacz - pełno hoteli (takich bardziej ekskluzywnych), mnóstwo banków, restauracji, kafejek. Nocowaliśmy na plaży"...

Plaża na której nocowaliśmy była brzydka i ponura, miasto wznosiło się nad nią. Podobno w tym miejscu kilka lat wcześniej miasto zostało zbombardowane... Nie było to miłe miejsce. Miasto jednak było kwitnące i w ogóle nie miało się wrażenia że w tym kraju panuje wojna. Po ulicach spokojnie można było chodzić, nie obawiając się zaczepek (mówię o nas, dziewczynach), a więc zwiedzałyśmy miasto we dwójkę, Kali i ja.

Poznałyśmy tam dwóch chłopaków, studentów, którzy zachowali się bardzo gościnnie, pokazali nam dużo ciekawych miejsc, a potem odwieźli na plażę, pożegnali się i już mieli odejść, kiedy zaniepokoili się towarzystwem, poznanym na plaży przez naszych kolegów. Było to bardzo szemrane towarzystwo. Murzyn o dzikich oczach, wywijający pistoletem, i drugi jakiś dziwny, podejrzany człowiek, biegający w kółko, według naszych nowo poznanych kolegów - narkoman na haju... Chłopcy - nie pamiętam ich imion - najpierw przestrzegli naszych kolegów przed tymi typkami, a potem postanowili zostać z naszą grupą aby nas bronić.

Cała ta sytuacja skończyła się nocną bitwą wyglądającą naprawdę groźnie (straszliwe krzyki, bieganie wokół ogniska, wywijanie pistoletem), choć trudno było zrozumieć o co naprawdę chodziło... Na szczęście podejrzane typki w końcu zniknęły, chłopcy - nasi obrońcy - też pożegnali się i odeszli, tylko atmosfera w grupie mocno się popsuła...

You have no rights to post comments