Z Bejrutu pojechaliśmy do Byblos, starożytnego miasta. Jechaliśmy oczywiście, autostopem, małą ciężarówką, wiatr rozwiewał włosy (wróciłam do domu z włosami o połowę krótszymi przez ten wiatr i słońce...). Wspaniale się tak jeździło, trzeba się tylko było mocno trzymać no i nie bać, bo kierowcy nie tylko byli przyzwyczajeni do szaleństw na drogach, ale też koniecznie się chcieli przed nami popisać... Drogi były wyboiste, wąskie i kręte, a z góry to wszystko wyglądało trzy razy bardziej niebezpiecznie...
Raz, pamiętam, kierowca kazał wysiąść po coś swojemu koledze, a kiedy tamten stanął na drodze, kierowca nagle ruszył z impetem. Pozostawiony z tyłu jego kumpel biegł, krzyczał, gonił nas, a kierowca głośno się śmiejąc gnał do przodu. Dopiero kiedy zgubił zupełnie biedaka, nagle zatrzymał i wrócił pędem po tych wertepach na wstecznym...
Jadąc ciężarówką napotkaliśmy raz posterunek wojskowy. Zapachniało wojną - worki z piaskiem, karabiny, miny wcale nie przyjacielskie. Nie wiedzieliśmy co robić, nigdy nie można było być pewnym o co im chodzi, a co dopiero kiedy mają broń w rękach... Krzyczą do naszego kierowcy, krzyczą na nas... Nasz kierownik wyprawy, Krzysiek, miał w ręce kamerę filmową, ci na niego krzyczą, drą się, ten nie wie o co chodzi, boi się, że mu chcą odebrać film, albo i kamerę. W końcu zrozumiał - chcą żeby ich filmował. No więc kręci, oni pozują, karabiny wznoszą dumnie do góry... (my, z komunistycznego kraju gdzie nie wolno było zdjęć robić nawet na dworcu kolejowym a co dopiero w takiej sytuacji...). W pewnej chwili Krzysiek syka do mnie: - film mi się skończył! - to nic, udawaj że kręcisz! - radzę. Więc udaje że nadal filmuje, póki żołnierzom nie znudziło się i puścili nas wolno...