SOBOTA Alicudi – Vulcano wodolot (18.35E)
Pół dnia na Vulcano (rez. camping, 25 euro domek)
Vulcano - wyspa wulkaniczna na Morzu Tyrreńskim, najbardziej na południe wysunięta w archipelagu Wysp Liparyjskich. Zajmuje powierzchnię 21 km², a zamieszkuje ją kilkuset mieszkańców.
Vulcano jest zbudowana z trzech nakładających się na siebie centrów wulkanicznych. Na południu są to stare stratowulkany: Monte Aria (500 m), Monte Saraceno (481 m) i Monte Luccia (188 m), które częściowo się zapadły tworząc kalderę Il Piano. Centrum i północną część wyspy zajmuje wulkan Fossa z kraterem Gran Cratere, w którym nadal czynne są fumarole, a na zachodzie z kraterem Lentia.
Wyspa Vulcano uważana była niegdyś za siedzibę boga ognia Vulcano, za świętą wyspę Eola, boga wiatru, a w średniowieczu - za przedsionek do piekła... Składa się ona z trzech wulkanów, z których najniższy - Gran Cratere, lub inaczej Fossa Grande jest aktywny do dziś i posiada wiele kominów, z których wydobywa się lawa. Ostatnia wielka, katastroficzna erupcja miała miejsce w 1888-90, ale według wulkanologów wulkan wciąż stanowi zagrożenie.
Piano, obszar między Gran Cratere a górą Aia (najstarszym, dawno wygasłym wulkanem) jest niezwykle zielony, pełen winnic i sadów. Na północno-wschodnim krańcu wyspy znajduje się Vulcanello, połączony z resztą wyspy wąskim przesmykiem, utworzonym z lawy i piasku. Po obu stronach tego przesmyku znajdują się zatoki: na wschodzie Porto di Levante, na zachodzie Porto di Ponente. Zachodnia strona jest spokojna i łagodna, z czarnymi piaskami (Sabbie Nere), natomiast wschodnia jest pełna urwisk, zatoczek i jaskiń.
Przybyszy wita Vulcano silnym zapachem siarki, wydobywającym się z rozpadlin w ziemi, i bulgoczącym błotem. Siarkowe błota mają jednak podobno terapeutyczne właściwości, dlatego wielu śmiałków zażywa tu kąpieli siarkowych w kąpieliskach błotnych na wschód od portu.
Dziś płynę daleko – z najdalszej zachodniej wyspy archipelagu do najbliższej wybrzeża Sycylii - Vulcano. Tym razem wchodząc na pusty wodolot zajmuję strategiczne miejsce – na samym przodzie, przed sobą mam okno. A, tak, to znów moje Calypso, a kapitan ukłonił mi się z mostku... :)
Na Vulcano mam zarezerwowany domek na campingu. Czeka mnie oczywiście wycieczka na szczyt wulkanu, Giovanna powiedziała, że sam koniec wspinaczki jest dość wyczerpujący. Może lepiej zrobić to jutro, jak wypocznę po wczorajszych wyczynach... Dziś zorientuję się w terenie, pokręcę, popatrzę – takie mam plany, a co z nich wyjdzie, zobaczymy.
Alicudi pożegnała mnie cytrynowo – migdałową granitą. Tego mi było trzeba... Mijamy Filicudi, w porcie la Scogliera gdzie nocowałam, potem niski przesmyk i Capo Graziano, gdzie wspięłam się na sam szczyt... Teraz przed nami dwugarbna Salina.
Wygląda na to, że mijamy Salinę (z lewej) nie zawijając do jej portów. Wodolot kieruje się w stronę Lipari (po prawej). Ciekawe, czy tam się zatrzyma, czy popłyniemy prosto na Vulcano. Mijamy z daleka Rinella, gdzie pewnie teraz odpoczywa Lilly, potem Lingua, gdzie jadłyśmy obfity obiad – pane cunzato, widać też główny port, Santa Marina.
Przed nami pojawia się Panarea, a za nią Stromboli ze swoim białym kołnierzem. Po prawej wybrzeża Lipari, tam szłam na moją długą, pierwszą na wyspach wyprawę... Widzę Quattrocchi, białe pumeksowe zbocza... tam jadłam dobry obiad w Porticello.
Dziś jest piekielnie gorąco, pewnie dlatego, że płynę do przedsionka piekła... Ale na razie, na wodolocie panuje miły chłodek.
Wpływamy do portu Lipari, jak tu ludno i kolorowo! Wsiada tłum... Teraz ostatni etap rejsu – Vulcano jest bliziutko, tuż tuż...
Wyspa Vulcano na północy ma jakby przyklejoną okrągłą wysepkę, Vulcanello. Jest to dawno już wygasły wulkan. Pomiędzy Vulcanello a resztą wyspy jest wąski przesmyk – po wschodniej jego stronie są fumarole, silnie pachnące siarką błotne kąpiele, gdzie widać zanurzonych po głowy ludzi, często wysmarowanych białym błotem.
Za fumarolami znajduje się skalne wzgórze o przedziwnych kolorach, i dalej - wschodni port, Porto di Levante.
No, to skończył się spokój, cisza. Od samego portu ciągną się sklepy i stragany z pamiątkami i ciuchami. Bary, restauracje, hotele, reklamy. Tu nikt nikogo nie pozdrawia. To miejsce jest skomercjonalizowane jak nasze miejscowości nadmorskie.
Idę w stronę campingu. To kawałek, choć na mapie wydawało się niemal w porcie. Vulcano to nie jest mała wysepka... Ciekawe, jak tu się będę poruszać, kto wie, może rower?
Po zachodniej stronie przesmyku jest plaża z czarnym piaskiem i mały port - Porto di Ponente. Za tą plażą, na Vulcanello znajduje się camping Togo Togo. Z Campingu jest bezpośrednie wyjście na plażę.
Domki campingowe, murowane, stoją szeregowo. Mam pokój z dużym łóżkiem, bez okna, okienko jest w łazience, jest też w drzwiach, oba z siatką przeciw owadom. Na suficie wiatrak. Mam maleńką łazienkę z wszystkim co potrzeba, a na mini tarasie kuchenkę, lodówkę, zlew, stół z krzesłami. Widzę, że nie ma nic do zapalenia gazu, więc muszę zaopatrzyć się w zapałki albo zapalniczkę, ale by było rano, kiedy pierwszym marzeniem jest kawa...
Spędzę tu dwie noce, więc zagospodarowuję po mojemu mój domek, panuje tu miły chłód, nie chce się wychodzić na dwór, gdzie panuje piekielny upał. Tuż obok jest plaża, a trochę dalej kąpielisko siarkowe, mam zamiar skorzystać ze wszystkiego. Na wulkan wybiorę się jutro rano, dziś rozejrzę się w okolicy.
Czyli, witaj Vulcano, ostatnia z wysp Eolskich, mam nadzieję, że poznamy się lepiej, i prócz tych straganów zaprezentujesz mi się ze swojej dzikiej strony...
Po drugiej stronie przesmyku, na południu zaczyna się właściwa wyspa Vulcano, zaczyna się płaskim terenem, na którym mieści się tak zwane centrum – sklepy, pamiątki, lokale i dzielnica domów, zaraz dalej na wschód wyrasta Gran Cratere, czyli Wielki Krater – jeden z trzech wulkanów na wyspie, jedyny przejawiający aktywność.
Na szczyt Gran Cratere wybieram się jutro z samego rana. Dziś krążę między Vulcanello a dzielnicą portową, robię zakupy na trzy dni, wypożyczyłam rower do poniedziałku, jadę na poszukiwanie internetu, jem pizzę na wynos (najdroższą jak dotąd, ale za to kelner jest niesłychanie rozrywkowy i udało mi się zrobić mu parę zdjęć).
Vulcano to najbliższa wyspa, oddalona zaledwie o 15 minut wodolotem od Milazzo. Przyjeżdża tu mnóstwo ludzi, dużo Włochów, ale też bardzo wielu cudzoziemców. Atmosfera taka właśnie – turystyczno – letniskowa. Wszystko dla turystów, wszystko od turystów. Wszystko jest tu droższe niż na innych wyspach. W zasadzie trudno znaleźć kogoś, z kim można by pogawędzić. Wiele osób przypływa tu tylko na jeden dzień, moczą się w siarkowym błocie, kupują pamiątki, jedzą w restauracji i wracają do domu.
Jadę drogą w stronę południową, wiem, że tamta część wyspy jest bardzo ciekawa, ale podejrzewam, że dotarcie tam nie będzie łatwe – droga prowadzi w górę, a ja po górach jeździć nie potrafię... Kiedy droga wznosi się w górę, wycofuję się. Zobaczę, może jutro, ale najważniejszy jest wulkan.
Znów wpadam do mojego domku, przebieram się w „gorszy kostium” i jadę zażyć siarkowych kąpieli. Wstęp kosztuje 3 euro, w tym żeton na prysznic. Patrzę „come si fa”: z boku stoi wieszak, tam należy powiesić rzeczy, no i wejść do białej bulgoczącej cieczy.
Mam na nogach plastikowe buty, ostrożnie wchodzę po drewnianym pomoście. Woda jest gorąca, miejscami parzy! Stoję w wodzie po kolana, widzę, że tu nie jest głębiej, ludzie po prostu zanurzają się leżąc. Więc powoli też się zanurzam. Podobno te kąpiele doskonale robią na bóle reumatyczne... Obserwuję na powierzchni wody bulgoczące bąbelki, w tych miejscach dno jest wyjątkowo gorące, wyczuwam też rękami w dnie takie punkciki, gdzie wydobywa się bardzo gorąca, piekąca woda.
Widzę kobietę, która leży w miejscu, gdzie tworzy się mini gejzer, coś jak naturalne jacuzzi. Czyham na to miejsce, w końcu kobieta stamtąd się odsuwa, a ja wskakuję na jej miejsce. Woda gorąca, prawie parzy, bulgocze, masuje... Wiem, że nie powinno się być w tej kąpieli dłużej, niż 20 minut. Ale przecież zegarek jest w torbie, skąd mam wiedzieć, ile czasu tu jestem? No tak, po dłuższym czasie zauważam duży zegar...
Później przechodzę do tak zwanych gorących wód – jest to kamienna plaża tuż obok, woda w niej jest jasno niebieska, ale przezroczysta, taka normalna, ładna woda morska, tylko ten kolor trochę niezwykły.
Wchodzę do wody – wcześniej się opłukałam, bo nie wolno wchodzić z gliną na ciele. Początkowo czuję jedynie, że woda jest dość ciepła, a jest już koło 19-tej. Po pewnym czasie jednak widzę, że tu też bywają bąbelki, gejzery, jacuzzi, miejsca, gdzie jest dużo goręcej. Czuć też wyraźnie zapach siarki, choć nie taki mocny jak tam, gdzie błota.
Następnie kieruję się do prysznica, ale po drodze widzę kilka osób, siedzących na ławeczce przed kamieniami, jakby przed ogniskiem. Spośród tych kamieni wydobywa się ostry dym, należy go wdychać, podobno robi dobrze na drogi oddechowe. Taka jakby sauna na świeżym powietrzu. Kamienie są pokryte zielonkawo-żółtym nalotem. Robię zdjęcie, a potem cofam aparat, mam nadzieję, że nic mu się nie stało...
No tak, moje srebrne pierścionki oraz kolczyki zrobiły się prawie czarne... Nie są brzydkie, ale nie wyglądają już na srebrne... Taki jest koszt tej zabawy, ale mnie się i tak podoba – wrócę tu jutro!
Wykąpana, pewnie pachnąca siarką – sama tego nie czuję, choc siarke czuje wszedzie – odświeżona jadę w stronę Doliny Potworów. Drogowskaz wskazuje w drogę krzyżującą się z drogą na camping, na północ Vulcanello. Chcę tam dojechać rowerem, ale droga wznosi się tak, że nie daję rady. Początkowo prowadzę rower, później jednak zostawiam go – przymocowuję do drzewa – i idę dalej piechotą. Mam nadzieję połączyć uroki Doliny Potworów z zachodem słońca, więc muszę się spieszyć.
Dolina Potworów powstała podczas wybuchu 1888-1890 (tak, tak, erupcja trwała wówczas dwa lata!). Wystrzelony przez wulkan czop, zamykający krater rozbił się tu na wiele części, tworząc skały, którym można przypisywać różne kształty, w zależności od światła, no i wyobraźni. Gra kolorów – zieleń, żółte żarnowce, różowo kwitnące krzewy, czarny piasek i brązowo-rude skały robią wrażenie. Na widnokręgu Stromboli i niedaleka Lipari. Gorzej z zachodem słońca, tu go raczej nie widać.
Wracam na camping, robię jeszcze trochę zdjęć wieczornych, trochę pisania – i spać. Jutro Gran Cratere...
Jest wpół do ósmej. Strombolańskie buty do kostki, woda, morele, ser, pomidory i migdałowe ciasteczka - amaretti. Aparat w ręce, czapka na głowie, pleczek na plecach. Rower zostaje w domu. Idąc mierzę czas dojścia do portu, bo jutro będzie trzeba zdążyć na wodolot – 15 minut. Idę dalej. Drogę na wulkan nietrudno znaleźć, bo wszędzie są kierunkowskazy, a wczoraj minęłam na rowerze miejsce, gdzie się skręca z drogi na zbocze.
Zaraz od drogi zaczyna się ścieżka jest z drobnego szarego żużlu. Żałuję, że nie wzięłam strombolańskich getrów, które mi się tak sprawdziły na Iddu. Mam lekkie skarpetki, bo te grube po Alicudi nie wiem czy się będą jeszcze nadawały: narzekałam na osty, ale nie tylko osty dały mi w kość, były też tam jakieś takie trawy, których źdźbła wbijały się we wszystko – w skarpetki, w tkaninę wewnętrzną butów, no i w skórę też. Wiele czasu spędziłam na wyjmowanie tego diabelstwa, ale jeszcze sporo zostało, szczególnie na skarpetach, ale w butach też, i co gorsza, wyjmowanie tego jest syzyfową pracą... Im więcej wyjmuję, tym więcej tego draństwa tam siedzi i kłuje.
Za chwilę widzę bar i kasę. Wstęp na wulkan kosztuje 3 euro. Nie marudzę, płacę, idę w górę, nie widzę nikogo. Droga jest łatwa, żadnych schodków, tylko ten drobny żużel, a co 100 metrów tablica odlicza ile jeszcze zostało drogi do krawędzi krateru. Od drogi jest to 700 metrów. Te drogowskazy bardzo pomagają, podnoszą na duchu – jeszcze tylko tyle, już przeszłam połowę drogi, już trzy czwarte...
Oczywiście, nie tylko idę i zipię, ale też co chwilę pstrykam zdjęcia, bo jest co fotografować. To co z dołu wydawało się być jakąś odległą częścią wyspy, odsunęło się od Vulcano i znalazło się za morzem: to Lipari, odległa o kilometr od Vulcano. Ale nie tylko, za chwilę widzę garbatą Salinę... A kiedy jestem jeszcze wyżej, pokazują się z lewej Alicudi i Filicudi, a z prawej – Panarea i Stromboli. Co kilkadziesiąt metrów wyspy pokazują się w innej perspektywie, a ja nie mogę się powstrzymać przed kolejnym zdjęciem...
Potem szaro-popielaty żużel nagle, w jednym miejscu przechodzi w coś, co wygląda jak żółtawa glina. Łatwo się pyli, ale już nie ma problemów z kawałeczkami, które wpadały do butów. Zbocze robi się coraz bardziej księżycowe. Później dostrzegam dym – to pierwsze nieśmiałe fumarole... Zostaje 100 metrów do przejścia, tu już nie ma ścieżki, idzie się po tym niby glinianym zboczu mocno do góry. Nie jest tak trudno, jak mówiła Giovanna, na Alicudi było dużo trudniej.
I w końcu jestem. I teraz sama nie wiem co mam powiedzieć, bo brak słów...
Przede mną głęboki, bardzo rozległy krater. Z lewej strony dymią żółtawo fumarole. Głeboko w dole widać wyraźny, gładki czop, jak beton. Podobno – mówiła Giovanna – parę lat temu jakiś Niemiec zszedł na dół i napisał wielkimi literami na tym czopie – Maria, ti amo! I widać było bardzo długo te litery. Oczywiście, schodzenie w dół jest zabronione, jest też głupie... Choć wobec tego wszystkiego co tutaj się dzieje, ten „betonowy czop” wydaje się najbezpieczniejszy w świecie – jednak podobno w zależności od wiatru, na dole często zbiera się bardzo dużo trujących gazów, i taka wycieczka może się skończyć nieciekawie.
Kiedyś jednak – może za chwilę, a może za kilkadziesiąt czy za kilkaset lat, ale kiedyś na pewno gazy zebrane wewnątrz wulkanu wypchną z wielką siłą ten czop w powietrze, wszystko to strzeli w górę, rozpryśnie się na dużą odległość, zniszczy te wszystkie domy poniżej, zbudowane u podnóża, choć budować tu nie wolno... Czy naukowcy zdążą ostrzec ludność? Czy wszyscy zdążą się stąd wydostać? W jaki sposób, skoro uciec można jedynie statkami i wodolotami?
Ja nie mam zamiaru schodzić w dół. Nie, ja mam zamiar obejść krater, wiem, że jest to najciekawsze co tu można zrobić. Nie wiem tylko, jak to zrobić, w którą stronę pójść. Wobec tego ogromu, tej tajemnicy, tej natury czuję się niepewnie... Stoję na kamiennym, wymurowanym podeście na samej krawędzi krateru: to lądowisko dla helikoptera. Jest to jeden z elementów monitorowania działalności wulkanu. Na zboczu widać wiele urządzeń monitorujących w różnych miejscach. Z tego podestu filmuję całe to widowisko, filmuję dno krateru, dymiące zbocze, sąsiednią stronę krateru, wysoką krawędź z prawej strony. Chyba tam trzeba pójść, ale wydaje mi się to jakieś takie niewykonalne, abstrakcyjne...
Słyszę głosy. Po lewej, zza dymiących fumaroli wychodzą ludzie. Trochę jak zjawy... Trudno uwierzyć własnym oczom, czy można przejść tamtędy, gdzie dymią siarkowe wyziewy? Podchodzą bliżej, pytam, czy obeszli krater. Pokazują mi drogę, mówią, że warto, że kiedy się idzie koło fumaroli, wiatr wieje w drugą stronę i da się przejść. Opowiadają o kolorach, o widokach...
Więc idę, idę tak jak mi pokazali, nie w lewo, w stronę fumaroli, te zostawiam na deser, idę w prawo, muszę wejść wysoko na zbocze krateru. Patrzę głębokie na wnętrze krateru z różnej perspektywy, na fumarole po przeciwnej stronie, na żółte wewnętrzne zbocze. Podziwiam zieloną płaszczyznę Vulcano Piano, gdzie po południu chciałabym dojechać – nietknięte przez wulkan tereny.
Dalej pokazuje się bardzo wyraźnie Etna. A więc, zebraliście się tu wszyscy, mili moi! Etna w oddali, Vulcano pod moimi stopami, Stromboli za morzem, za Vulcanello. I wszystkie te eolskie wyspy jak na dłoni... Sama nie wiem, co bardziej podziwiać, to co za morzem, na horyzoncie, czy to piekło na zboczach krateru.
Żeby obejść krater wchodzę wciąż wyżej i wyżej po czymś jak żleb. W końcu docieram najwyżej, patrzę na wybrzeża Kalabrii i Sycylii, wyraźnie widać Cieśninę Messyńską, gdzie jutro będę na promie. Patrzę na zielone tereny na południowy wschód od krateru.
A potem zaczynam schodzić do piekła... Pode mną fumarole.
Wiedziałam, że dymi. Nie wiedziałam, skąd ten dym. Teraz wiem jak to wygląda, ale czy umiem to opowiedzieć? Sfotografowałam, sfilmowałam, jeśli słów mi zabraknie, za jakiś czas będzie to można zobaczyć. Choć, nie ukrywam, nieco się obawiam, czy te opary nie zaszkodziły aparatowi... Ja mam na twarzy maskę jeszcze ze Stromboli, bardzo się przydała, bo w płucach ciężko.
(dopisek późniejszy: na szczęście przejściowo, ale opary zostawiły na obiektywie coś jak zamglenie, które zauważyłam dopiero w domu, niestety, na wielu zdjęciach to widać...)
Na skałach tworzą się takie mocno żółte narośla, jak morskie glony. To siarka, osiadająca na kamieniach. Ale to nie wszystko. W tych żółtych miejscach pojawiają się takie śnieżnobiałe czasem dziurki, czasem pęknięcia, kominy, z których wychodzi dym. Czasem ten dym wydobywa się z sykiem, z czymś jak dmuchanie. Widać, że w niektórych miejscach ten dym wydostaje się pod ciśnieniem.
Obserwujemy fumarole razem z parą Francuzów. Tak prawdę powiedziawszy, to chyba nie należy się zbliżać, ze względu na niebezpieczeństwo zatrucia. Ale jak tu się nie zbliżyć, skoro to takie niesamowite cudo. Boję się o aparat, miałam zamiar unikać otwierania go w pobliżu dymu, a przecież jak nie sfilmować, jak nie zrobić tysiąca zdjęć...
Nie wiem, ile czasu obserwuję fumarole, idę dalej a one wciąż są, nie pozwalają przestać się zachwycać. Oddycham przez maseczkę, to trochę pomaga, choć wydaje mi się, że moje płuca składają się teraz głównie z siarki. Fumarole są piękne z daleka, są niesamowite z bliska. Są cudne i złowrogie, groźne i imponujące...
Dochodzę do płyty lądowiska dla helikopterów. Okrążyłam krater. Zobaczyłam go z każdej możliwej strony. Zobaczyłam wszystkie widoki dookoła. Poznałam fumarole, powąchałam, poczułam gorąco buchające z tym dymem. Podziwiałam ich barwy, odcienie, kształty. Jeśli to jest przedsionek piekła to ... warto grzeszyć...
Schodzę w poczuciu spełnienia marzenia. To co widziałam, wydaje się snem, choć ciężar siarki w płucach mówi mi, że to jawa... Chce mi się jeść, pić, odpocząć, opowiedzieć co widziałam komukolwiek kogo spotkam. Ale tutaj nie ma z kim gadać. Mijają mnie ludzie, coraz więcej ludzi wchodzi na górę – jest już wpół do dwunastej. Większość z nich nawet nie odpowiada na pozdrowienie. Są zgrzani, a ja patrzę na nich z lekkim politowaniem – trzeba było tu przyjść raniutko!
Na ławeczce dwieście metrów niżej odpoczywam. Piję, zjadam prawie cały prowiant, chłodzę się cieniem. Widzę ludzi, którzy schodzą, a których przed chwilą widziałam jak wchodzili na górę. No tak, weszli, rzucili okiem i zaliczyli... Ja spędziłam na górze dwie i pół godziny...
Dalej schodzę już szybko. Na ławeczce przy drogowskazie „400 m do krateru” siedzi młoda zziajana Japonka. Pyta mnie – czy to połowa drogi? – Właściwie, tak! odpowiadam, choć wiem, że to jeszcze nie połowa. Schodzę w dół, czyszczę buty, i po chwili widzę ją już na dole...
Schodzę do portu. Jest okropnie gorąco. Minęłam po drodze mnóstwo ludzi, idących do krateru. Sporo kobiet w kostiumach kąpielowych, w sandałkach, w klapeczkach. E tam, niech robią co chcą...
Rano wypatrzyłam restaurację, która mi się bardzo spodobała. Idę tam zjeść obiad. Wolałabym najpierw się wykąpać, ale nie wiem, o której zamykają, więc idę tam już teraz. Podoba mi się to miejsce, na świeżym powietrzu, ale pod dachem z trzciny i pnączy. Cieniście, przewiewnie. To lokal z tradycjami, widzę, że schodzą się tu miejscowi.
Chcę zjeść rybę miecz. Cena jest w ramach mojego limitu. Kelner usiłuje mnie namówić na inne danie, tuńczyka z jarzynami, ale mi to jakoś pachnie turystycznym daniem. Ja chcę rybę miecz, choć jest bez jarzyn, taki mam kaprys, proszę pana. To moja podróż, mój dzień, właśnie wracam z piekła. Oczywiście, nie mówię mu tego, ma taką minę, że raczej by nie zrozumiał.
Dostaję zimną wodę – marzenie, i tutejszy żółty chleb, który uwielbiam. Ryba jest spora, z cytryną, w sosie własnym i liściach pietruszki. Jem powoli, napawam się tym miejscem, wulkanem ledwo widocznym pomiędzy pnączami, chlebem maczanym w talerzu, tak jak tu się jada.
Jest dobrze...
Po obiedzie odpoczywam na campingu, pisząc blog. Odrzucam wszelkie sugestie idące z mojej głowy, żeby przyłożyć głowę do poduszki. Co to, to nie.
Nie po to mam rower, nie po to jestem na Vulcano, nie po to mam przedostatni dzień na wyspach. Nie po to bezpośrednio z campingu mam zejście na plażę z czarnym piaskiem. Zaraz idę się kąpać. Potem prysznic, biorę rower i jadę do kafejki internetowej, a potem dalej, może uda mi się dojechać – albo doleźć – tam, do tych zielonych terenów miejscowości Piano.
No tak, żeby rano wejść na wulkan, obejść krater dookoła, a po południu przejść siedem kilometrów drogą, idącą dookoła wulkanu, w dodatku idącą cały czas w górę aż do 400 m n.p.m, przejść, pchając rower – czy to nie przesada?
Chciałam bardzo dotrzeć do miejscowości Vulcano Piano. Piano to znaczy płaski. Z mapy nie wynikało, że to płaskie jest na wyżynie, prawie tak wysoko jak krater wulkanu. Idąc z portu oczywiście te 400 metrów muszę pokonać od zera. Gdybym wiedziała, pewnie bym nie poszła.
Jeszcze na samym dole miałam frajdę, bo pastuch spędzał z gór kozy, takie całkiem inne niż nasze. Krzyczał na nie, gwizdał, wyłapywał zagubione. Potem je przeprowadził przez ulicę.
Odkąd droga zaczęła prowadzić w górę, nie dałam rady jechać, szłam pchając rower. Mówiłam sobie tak: to nic, potem ten cały kawałek zjadę! Mówiłam sobie też: no dobra, ale nie muszę nosić plecaka, jedzie wygodnie w koszyczku. Ale jedna wejście cały czas w górę pchając rower to dużo większy wysiłek niż kiedy się idzie bez roweru.
Ale co tam – widoki były cudne. Mogłam spojrzeć na wulkan z różnych stron, chyba obeszłam tak ¾ jego obwodu. Po prawej minęłam Monte Saraceno. Zrobiły się serpentyny. Tu znów pastuch zaganiał kozy, ale nie widziałam ani pastucha, ani kóz – słyszałam tylko jego pokrzykiwanie.
W końcu, po trzech godzinach wspinaczki z rowerem dotarłam do Vulcano Piano. To część wyspy oddalona od wulkanu, od starożytności żyli tu ludzie, nigdy nie ucierpieli od erupcji. Krajobraz tam jest trochę jak u nas na wsi. Większe przestrzenie, lasy, łąki.
Następna miejscowość to wioska Gelso na samym południu wyspy. Bardzo bym tam chciała dotrzeć, ale co za dużo to nie zdrowo, poza tym w Gelso jest port, a więc trzeba byłoby zjechać z tych 400 metrów aby potem znów się wspinać wracając.
A więc wsiadłam na rower i nie pedałując przez cały czas dotarłam z powrotem do północnej części wyspy. Ręka bolała mnie od naciskania hamulca, drugi hamulec trzymałam w pogotowiu, jakby nie daj boże ten się zepsuł. Ten odcinek drogi pokonałam w jakieś 20 minut.
Wracając z mojej dzisiejszej popołudniowej wycieczki zauważyłam coś, czego nie widziałam wcześniej. To niesamowite miejsce, gdzie są fumarole, kąpiele w siarce – to miejsce samo z siebie jest niezwykłe, i żadnymi słowami nie da się tego opowiedzieć. Samo to niby kąpielisko wygląda przedziwnie, a obok jest taka dziwna kolorowa skała, na którą chciałabym wejść.
Całe to miejsce jest otoczone ogrodzeniem. Dziś jechałam z portu wzdłuż tego ogrodzenia i zauważyłam, że z tego ogrodzenia w paru miejscach unosi się dym! Podeszłam bliżej, i zobaczyłam w skałach tworzących murek kilka takich niewielkich żółtych otworków, jakie były na górze, na brzegu krateru. Z tych otworków wydobywa się dym – to są też fumarole! Nie tylko w tym białym bajorku, ale po prostu na murku! Co za niesamowity świat!
Chciałam jeszcze zanurzyć się znów w siarkowym błocie, ale niestety, zrobiło się za późno. Fumarole są czynne do 21.30, mogłam wejść, ale tylko na jakieś 10 minut, to nie miało sensu. A spóźniłam się nie tylko przez moją wycieczkę, również przez to, że oczywiście, zachód słońca na plaży z czarnym piaskiem przyciągnął moją uwagę.
Objechałam jeszcze wieczorem miasteczko, kupiłam tutejsze słynne wino Malvasia... Trzeba się zbierać, pakować, trzeba kupić prezenty...
Ten camping wydaje mi się bardzo trafionym miejscem, w którym można się tanio zatrzymać na Vulcano. Od portu i miasteczka jest to 15 minut drogi piechotą. Jest położony w ocienionym miejscu, przy czarnej plaży, ma własne wejście na plażę.
Za pokój w domku (dwuosobowy dla jednej osoby) zapłaciłam 25 euro za noc (oczywiście, jest to czerwiec, więc jeszcze poza sezonem). Mam tu wszystko co mi potrzebne, czyli wygodne łóżko, łazienkę z prysznicem, bez problemu z gorącą wodą, kuchnię i stolik na maleńkim tarasie. Według oferty w internecie oraz przysłanego mi potwierdzenia po dokonaniu rezerwacji (i zaliczki) miało tu nie być bielizny pościelowej, tymczasem dostałam pościel...
Co warto wiedzieć, jeśli się wybiera ten camping (na Vulcano innego nie ma): w domku jest jedno jedyne gniazdko elektryczne i nie ma przejściówki na grubą wtyczkę! Włoskie gniazdka są inne niż nasze, ale jeśli wtyczka ma cienkie bolce, nie jest to problem. Jednak mojej suszarki do kontaktu nie da się podłączyć. Mam w domu taką przejściówkę, ale po kilku podróżach, kiedy nie była potrzebna tym razem jej nie wzięłam. Z tego powodu ani na Filicudi ani na Vulcano nie mogę użyć suszarki.
(dopisek nieco późniejszy: a jednak na campingu można przechytrzyć ten problem: lodówka jest podłączona do kontaktu za pomocą przejściówki! Wyłączyć lodówkę, wyjąć przejściówkę, włączyć ją do kontaktu w łazience – i suszarka działa!)
W łazience nie ma papieru toaletowego, trzeba mieć własny. Kuchenka jest na butlę gazową, i przed użyciem trzeba butlę odkręcić, początkowo nie mogłam zrozumieć, czemu nie działa.
W oknach jest siatka na owady, co jest doskonałą sprawą. Szczególnie wieczorem, kiedy światło jest zapalone, warto szczelnie zamykać drzwi, bo inaczej fruwają tu różne owady. Prócz moich licznych zadrapań, jestem również pokąsana przez coś co lata, tylko nie mam pojęcia przez co, bo nie dostrzegłam komarów...
Na campingu jest przechowalnia bagażu – mam zwolnić domek przed południem. Jest też campingowa umywalnia, więc chyba nie będzie problemu z tym, żeby jeszcze przed wyjazdem się ochlapać.
Kiedy po raz pierwszy pojechałam do siarkowego błota najpierw przyjrzałam się dokładniej temu miejscu. Przebierając się zapomniałam o plastikowych butach, stanęłam na gruncie – i poparzyłam stopy! Wskoczyłam na drewniany pomost, ale i on parzył! Tu po prostu nie wiadomo skąd wydobywa się ta para? dym? Szybko założyłam buty. Nad białą wodą na skałach (niestety, dalej wstęp wzbroniony...) są takie mini-pieczary, z wewnątrz wydobywa się dym. Ludzie tam siadają, inhalują się.
Dziś idę najpierw do gorącego morza. Woda jest biało-niebieska, śliczna. Odszukuję gejzery, daję się masować jak w jakuzzi. Tu pływać się nie da, wszędzie jest płytko. Z lewej strony jest plaża, widziałam od ulicy wstęp – wolny. Przy wejściu z gorącej plaży na teren geotermy (błota) jest tabliczka, że należy zapłacić za wstęp. Ciekawe, ile ludzi z wolnej plaży przechodzi do geoterm... W każdym razie, jest to wykonalne.
Potem zanurzam się w białym płynie, obkładam się, jak inni błotem. Teraz już wiem, że mam przed sobą zegar, odmierzam zalecane 20 minut. Ludzie leżą, siedzą, chodzą w tym błocie. Niektórzy rozmawiają, nawiązują znajomości, panowie podrywają panie... Wiele osób smaruje całe ciało na biało, i tak chodzą dookoła.
Po dwudziestu minutach idę pod prysznic. Okazało się, że jest nawet przebieralnia, wczoraj przebierałam się w jakimś kącie. Pod prysznicem wrzucam żeton, trzeba szybko zmyć z siebie błoto, bo woda leci nie za długo.
(Jeszcze miesiąc po powrocie czuję od swoich rzeczy zapach siarki... Nie wiem, czy inni też to czują, i jak kojarzą ten zapach, mnie on przypomina ten niezwykły, siarkowy świat...)
Dzisiejszy dzień, choć ostatni, jest bardzo pogodny. I nie mówię tylko o upalnym słońcu... Rano robię trochę jeszcze prezentowych zakupów, głównie do jedzenia, ganiam na rowerze uliczkami Vulcano, kupuję bilet na wodolot na 17-tą, korzystałam po raz ostatni z internetu.
Ponieważ internet znajduje się w sklepie, głównie z grzeczności zaglądam na półki i tu miłe rozczarowanie – sporo tutejszych specjałów, w niższych cenach niż w „centrum”. Zaintrygowały mnie cucunci, wiem, że to jakaś część kaparów, nie ta, co zazwyczaj kupuję. Pytam pani, co się z tego robi, a ona natychmiast daje mi do spróbowania jeden owoc z miski – odsolony, z oliwą. Doskonały!
Okazuje się, że cucunci to owoce kaparów, a normalnie jadamy ich pączki - dlatego też "przyzwoite kapary" nie mają szans na kwitnienie i wytworzenie owoców. Owoce, czyli cucunci są uważane za odrzut, ale niesłusznie, bo są wyśmienite!
Już wczoraj wypatrzyłam pescheria, czyli sklep rybny, wydawało mi się, że można tam również zjeść. Zaglądam tam dzisiaj, sympatyczny chłopak wita mnie miłymi słowami: Bella signora!:)
Na moje pytanie, czy tu można się pożywić, odpowiada, że niestety nie, ale może mnie zaprowadzić tam, gdzie zjem dobre ryby. Upewniam się tylko, czy nie będzie to jakieś super drogie i luksusowe miejsce, ale zapewnia mnie, że nie, a do tego „właścicielka jest do pani bardzo podobna”. Ten argument musi mnie przekonać ;)
Widziałam wcześniej tę restaurację, w drodze na wulkan i z powrotem. Il Cratere, lokal działający od 1978. Następny powód, dla którego muszę tu zjeść pożegnalny obiad - ta data jest dla mnie bardzo ważna...
Restauracja sprawia rodzinne wrażenie. La signora Alda – ta do mnie podobna - wita mnie miło. Sympatyczna dziewczyna zaraz przynosi menu. To jest zawsze trudny moment... Ale tym razem mam zamiar sprawić sobie pożegnalny prezent. Tyle razy jadłam na obiad foccaccię lub pomidory z mozzarellą (które uwielbiam!), tym razem kryterium będzie głównie to, na co mam ochotę.
Zwykle jadam tylko jedno danie, albo makaron z sosem, albo drugie. A teraz biorę na przystawkę caponata siciliana, doskonałe bakłażany z kaparami, oliwkami w sosie pomidorowym. Nie za ostre, nie za delikatne, takie jak trzeba. Znów do tego żółty chleb, do wybrania do czysta sosu z talerza.
Potem kilka rodzajów ryb panierowanych, między innymi nadziewany kalmar, doskonały. Co w nim jest, nie mam pojęcia, ale jest świetne. I pozwalam sobie jeszcze na deser! Słynne są sycylijskie cannoli, a ja ich jeszcze nigdy nie jadłam. A więc na deser cannoli. Ciacho paluchy lizać, nadziewane kremem z ricotty... Objadłam się na następny tydzień, za oknem spogląda na mnie łaskawie Gran Cratere i odsuwa od siebie wszelkie złe zamiary, ptaki śpiewają...
Jadę jeszcze w wypatrzone wcześniej miejsce, drogę między winoroślami a trzcinami, no i wracam oddać rower. Spacerek (po takim jedzeniu...) powolutku w stronę campingu. Tu skręcam od razu na plażę. Wiem, że po takim obfitym obiedzie nie ma co marzyć o porządnym pływaniu. To nic, brodzę po płytkiej wodzie, przyglądam się wodorostom, krabikom uciekającym przed obiektywem, usiłuję to wszystko dobrze zapamiętać ...
A mój wodolot to Calypso :)