Dziś płynę daleko – z najdalszej zachodniej wyspy archipelagu do najbliższej wybrzeża Sycylii - Vulcano. Tym razem wchodząc na pusty wodolot zajmuję strategiczne miejsce – na samym przodzie, przed sobą mam okno. A, tak, to znów moje Calypso, a kapitan ukłonił mi się z mostku... :)
Na Vulcano mam zarezerwowany domek na campingu. Czeka mnie oczywiście wycieczka na szczyt wulkanu, Giovanna powiedziała, że sam koniec wspinaczki jest dość wyczerpujący. Może lepiej zrobić to jutro, jak wypocznę po wczorajszych wyczynach... Dziś zorientuję się w terenie, pokręcę, popatrzę – takie mam plany, a co z nich wyjdzie, zobaczymy.
Alicudi pożegnała mnie cytrynowo – migdałową granitą. Tego mi było trzeba... Mijamy Filicudi, w porcie la Scogliera gdzie nocowałam, potem niski przesmyk i Capo Graziano, gdzie wspięłam się na sam szczyt... Teraz przed nami dwugarbna Salina.
Wygląda na to, że mijamy Salinę (z lewej) nie zawijając do jej portów. Wodolot kieruje się w stronę Lipari (po prawej). Ciekawe, czy tam się zatrzyma, czy popłyniemy prosto na Vulcano. Mijamy z daleka Rinella, gdzie pewnie teraz odpoczywa Lilly, potem Lingua, gdzie jadłyśmy obfity obiad – pane cunzato, widać też główny port, Santa Marina.
Przed nami pojawia się Panarea, a za nią Stromboli ze swoim białym kołnierzem. Po prawej wybrzeża Lipari, tam szłam na moją długą, pierwszą na wyspach wyprawę... Widzę Quattrocchi, białe pumeksowe zbocza... tam jadłam dobry obiad w Porticello.
Dziś jest piekielnie gorąco, pewnie dlatego, że płynę do przedsionka piekła... Ale na razie, na wodolocie panuje miły chłodek.
Wpływamy do portu Lipari, jak tu ludno i kolorowo! Wsiada tłum... Teraz ostatni etap rejsu – Vulcano jest bliziutko, tuż tuż...