Dziś nasz ostatni dzień na Lampeduzie... Bierzemy się za pakowanie, a potem idziemy na ostatni spacer po wyspie. Chciałybyśmy wypróbować jeszcze aktywnie któraś z plaż - może Gutgia, ale nie wiem czy to się da, bo wieje coraz bardziej i chyba zaczyna się chmurzyć...

Samolot mamy wieczorem, o 21.30, więc o 20 wyjeżdżamy z campingu. W trattorii, którą wczoraj wypatrzyłam zaczynają dawać jeść o 18.30, a o 19 mamy autobus na camping. Spróbujemy tam zajść wcześniej i wyprosić, żeby nam przygotowali coś dobrego troszkę wcześniej.

Pewnie dziś zobaczymy morze w akcji, przy takim wietrze. Ale jeszcze bardziej ma wiać w nocy, i to już będzie poza naszym zasięgiem.Mamy taki pomysł, żeby nie wyjeżdżać, tylko się gdzieś tutaj zaszyć, może nikt nie zauważy...

(wieczorem): O kąpieli jednak nie było mowy – za bardzo wiało. Chmurzyło się, czasem wychodziło słońce. Najpierw poszłyśmy do wypatrzonej wczoraj trattorii, a właściwie frigeria (smażalni), gdzie porozmawiałam z bardzo sympatycznym młodym właścicielem. Powiedziałam mu, że o 19 musimy wsiąść w autobus (który odjeżdżał z tego samego placyku gdzie frigeria), że nie możemy wydać więcej niż 15 euro na osobę, że zdajemy się na niego w doborze jedzenia. Powiedział, żebyśmy były o 18.15, i że na pewno zdążymy, a jak co, to oni mogą zatrzymać autobus …

Potem połaziłyśmy po miasteczku, kupiłyśmy prezenty – same tutejsze smakołyki oraz prawdziwą gąbkę, złowioną i oczyszczoną przez tutejszego fachowca… Zaglądałyśmy na uliczki, do których dotąd nie dotarłyśmy (choć wszystkie one, zgodnie z przysłowiem, prowadzą do via Roma), szukałyśmy osobliwości. Nie udało mi się dyskretnie pstryknąć zdjęć żadnej starszej pani w progu domu, ani panom siedzącym przy ulicy i obserwującym przechodniów. Nie chciałyśmy nikomu robić przykrości. Zaskoczona byłam wciąż tym, jak ładne, zadbane i kolorowe są domy w miasteczkach, nie tylko przy via Roma, ale również na obrzeżach miasta.

Potem była Cala Spugne, Cala Maluk i le Grottacce - groty w urwisku, a morze huczało... I już trzeba było wracać, ale wcześniej ...


Opublikowano: 08 październik 2011
Odsłony: 389

Cały tydzień szukałam stowarzyszenia pacyfistycznego Askavusa. Kogokolwiek pytałam, nikt nie wiedział (potem w Askavusa powiedziano mi – może nie chcieli wiedzieć…). Z Facebooka znam działania tej organizacji, walczącej z zachowaniami niehumanitarnymi, agresywnymi. Kiedy wiosną turyści odwrócili się od Lampedusy i wyspiarzom zagroziło bankructwo, Askavusa zainicjowała ruch Io vado a Lampedusa, czyli Ja jadę na Lampeduzę. M.in. sprzedawali koszulki z takim napisem.

Zapragnęłam kupić taką koszulkę, ale przez Internet jakoś się nie udało. A więc musiałam ją znaleźć na miejscu. I to się w końcu udało, obie kupiłyśmy koszulki, obejrzałyśmy mini muzeum, w którym zgromadzono przedmioty, jakie pozostały po imigrantach. A członkowie Askevusa nie mogli wyjść z podziwu – Askavusa dotarła do Polski!

Potem dotarłyśmy do ostatnich zatoczek, których nie widziałyśmy do tej pory, tych od Drzwi do Europy w stronę Cala Francese. Idzie się wzdłuż lotniska, droga może nie jest najciekawsza - po szosie, ale jak się patrzy w stronę morza - można coś ciekawego wypatrzeć.

No i wypatrzyłyśmy: Cala Spugne - czyli Zatoka Gąbek - a tam jakby strach na wróble, jakiś taki stwór z gałganów. Zeszłyśmy zobaczyć, i przypomniał mi się filmik na facebooku o Luciano Lorenzo, 78-letnim wolnym duchu, obywatelu świata, mieszkającym ostatnio na małej plaży Lampeduzy, gdzie tworzy swe rzeźby i przyciąga ciekawskich.. Tak, to była plaża Luciano...

To on wymyślił, żeby kto zechce, pisał na kamieniu jakąś sentencję, jakąś złotą myśl o życiu, i te kamyki, duże i małe leżą tam, jedne na drugich, jedne przy drugich i wszystkie mówią o sensie człowieczeństwa. Luciana nie było na plaży, ale znalazłyśmy flamastry leżące tam w pogotowiu i coś tam napisałyśmy, choć jakoś mądre myśli nie bardzo przychodziły do głowy - może następnym razem...

Opublikowano: 08 październik 2011
Odsłony: 374

LampegustoO umówionej godzinie weszłyśmy do Lampegusto. Atmosfera tego maleńkiego lokaliku (w środku mieszczą się zaledwie trzy stoły!) jest tak rodzinna, tak tutejsza... Przemiła pani nakryła nam stół, przyniosła wina - o dziwo, "un quartino" - w karafeczce, a na ogół tutaj tylko na butelki. Jako "omaggio - czyli niespodziankę dostałyśmy bruschetki.
Potem dostałyśmy dwa półmiski antipasti frutti di mare i caponata di melanzane. Ponieważ Alka nie chciała tknąć ośmiornicy, tak wyszło, że już po antipasti czułam się czymś w rodzaju małży, 100% frutti di mare we krwi... A na 20 minut przed odjazdem autobusu dostałyśmy panierowane specjały - owoce morza, ryby z cytryną i sałatą. Wyglądały cudownie, pachniały cudnownie, tylko że ja byłam już wypełniona po brzegi i do tego czas tak gonił... Alka jadła powolutku, marudziła, że ryba, marudziła że gorące, a mnie tak szkoda było zostawić...

Na 5 minut przed autobusem przyszedł nasz kelner i zaproponował, że zapakuje nam to czego nie zjadłyśmy. Powiedział również, że przecież należy nam się woda (a nie zamówiłyśmy, bo nie chciałyśmy przekraczać rachunku, już o to wino się bałam...) - i dał nam po butelce wody na drogę. Rachunek wyniósł dokładnie tyle ile ustaliliśmy rano...

Żałuję, że miałyśmy tak mało czasu, że trzeba było się spieszyć, ale jeśli uda mi się tu wrócić, pójdę tam znowu. Taki maleńki, niepozorny lokalik... Musicie tam koniecznie wejść!

Opublikowano: 08 październik 2011
Odsłony: 362

...

.

Opublikowano: 08 październik 2011
Odsłony: 363