Dzień zaczął się bardzo wcześnie, bo pobudka o 4.15 i wyjazd z domu za 15 piąta, żeby zdążyć na samolot o 7.00. Oczywiście, tradycyjnie prawie wcale nie spałam, bo co z tego, że dwa budziki ustawione, i co z tego, że zawsze budzę się przed budzikiem… Na lotnisku wszystko poszło szybko i sprawnie, w samolocie (wiz zair) jakoś wyjątkowo mało było działalności komercyjno-markietingowej. I największa radość – przed lądowaniem zobaczyłam Procidę z nieba! Wygląda trochę jak taka ameba z różnymi odnogami J

Jeszcze nigdy nie widziałam takiego lotniska! Po wyjściu z samolotu poszliśmy do budynku lotniska, gdzie dokładnie przyloty były wymieszane z odlotami. Weszliśmy do miejsca, gdzie pasażerowie czekali na odlot, szliśmy przez halę razem z tymi, co spieszyli się do swoich gate’ów… Dokładny misz-masz…

Na lotnisku kupiłam Artecard, taką kartę turystyczną, na podstawie której można najważniejsze atrakcje Neapolu i Campanii zwiedzić za darmo, a inne ze zniżką. Moja to Artecard Campania 7 dniowa. Trochę mnie to stresuje, bo trzeba będzie dobrze pokombinować jak to poukładać i kiedy zacząć (karta jest ważna 7 dni od pierwszego użycia) żeby na tym zyskać, a nie stracić. Ale o tym za tydzień.

Autobuse Alibus dojechałam do portu, niestety, na to żeby zdążyć na prom nie było co liczyć. Jak na razie widziałam głównie port. Nasz wodolot był ogromny, a jeszcze więcej ludzi do niego wsiadało, trudno było zrozumieć, jak się tam mieszczą. Ale kiedy weszłam do środa, nie było widać tłumu, wszyscy siedzieli… Niestety, po stronie gdzie znalazłam miejsce po pierwsze okna były bardzo brudne, i większość zasłoniętych, a do tego późno się zorientowałam, że my widzimy wodę, a ci po prawej stronie mają przed oczami piękny widok na Neapol! Bałam się zostawić walizkę, bo jej kółka są takie chętne do jazdy, że przydałby jej się jakiś hamulec… ale w końcu nie wytrzymałam i stanęłam z walizką przed drzwiami na trap. To już nie był taki widok, bo już minęliśmy centralną część Neapolu ale i tak było na co popatrzeć.

I w pewnym momencie zaczęła się pojawiać Procida… Moje zdziwienie budzi fakt, że jest ona tak bardzo blisko lądu i z drugiej strony też blisko Ischii, widać bardzo wyraźnie ląd od strony portu…

W barze kupiłam 5 biletów na autobus, mam tu zamiar głównie chodzić (wyspa ma raptem 4 km2), ale wyliczyłam, że te 5 pewnie mi się przyda. Tak jak Leonardo mi wytłumaczył, w porcie znalazłam przystanek autobusu L1 i poprosiłam kierowcę, żeby mi powiedział, kiedy będzie przystanek „La Torre”. Potem w autobusie był hałas, wszyscy głośno, jak to oni, przekrzykiwali się i bałam się, że nie usłyszę, czasem mi się wydawało że coś podobnego słyszałam, no najwyżej dojadę do końca i wrócę… Ale jak przyszło co do czego, zawołał naprawdę głośno, żeby ta signora, co chce wysiąść przy La Torre przygotowała się, bo to już następny przystanek J I pasażerowie też, zrobili mi miejsce, rozstąpili się…

Opublikowano: 17 wrzesień 2019
Odsłony: 358

Moje mieszkanko jest nieduże, ale bardzo, bardzo sympatyczne. Jest tu wszystko czego mi trzeba, no, może na razie mam problem bo coś mi tu sieć nie dociera, więc nie tylko Internet, ale i telefon nic nie łapie. Myślałam, że to coś z ustawieniami, ale jak wyszłam z domu to sieć się pojawiła, a już na plaży śmigała… Leonardo obiecał, że wieczorem ustawimy wifi, no jest wieczór, a wifi nadal nie ma. Ale poza tym wszystko jest, a prócz sympatycznego pokoju z kuchnią i malutką łazieneczką jest też wspaniały ogród właścicieli, no i przed domem mam mój stół, i rodzice Leonarda mają przyjść mnie poczęstować swoimi pomidorami i limoncello, no więc czekam J.

Opublikowano: 17 wrzesień 2019
Odsłony: 357

Będę tu cały tydzień, więc się rozpakowałam przyzwoicie, i choć walczyłam z telefonem i Internetem, a do tego byłam ledwo żywa po podróży, to w końcu zmobilizowałam się, i zgodnie ze wskazówkami Leonarda poszłam moją ulicą w stronę zachodniego końca wyspy, chcąc skręcić na północ w stronę plaży. Doszłam prawie do końca i kilka uliczek, którymi chciałam dojść do plaży okazało się kończyć informacją: proprieta privata… Aż w końcu znalazłam właściwą uliczkę i na końcu było zejście na plażę z pięknym widokiem i na Ischię, i na wielkie skały Faraglioni. Piasek ciemny, ale ładny, dość czysty, a nad plażą wznoszą się jak rzeźby wysokie poszarpane skały obwieszone jakimiś roślinami. Na skałach były tabliczki: niebezpieczeństwo obsunięcia, zabrania się wchodzić na skały i przechodzić pod nimi. Ale pod tymi skałami leżeli sobie na ręcznikach pojedynczy plażowicze… No to i ja tam rozłożyłam mój ręcznik, wzięłam maskę i poszłam pływać koło tych Faraglioni (dwóch skalnych olbrzymów stojących w wodzie). Pływać nie jest tam tak łatwo bo jest tam bardzo płytko, no ale trochę się udało. Woda mocno słona a piasek głębiej wymieszany z bardzo drobnymi kamyczkami, ale niewiele grubszymi od piasku, więc nie kaleczą stóp.

Potem szybko się wytarłam i poszłam dalej, doszłam prawie do końca tej długiej plaży, brodząc w wodzie i schodkami wyszłam na ulicę. Potem jeszcze udało mi się dotrzeć do ulicy, przy której były sklepy spożywcze, żeby kupić trochę prowiantu, bo dzisiaj, do tej pory, żywiłam się Jaśkową kanapką i bananem, muslowymi batonami i kwaśnymi żelkami J.

No i teraz piszę, czekam na Leonarda i na wifi, bo jakoś jednak ten Internet by się przydał. Jutro mam zamiar złazić bardziej centralną część wyspy, ale nie chcę się spieszyć, bo mam czas. A w środę raniutko płynę na Ischię na jednodniową wycieczkę.

Pewnie niedługo padnę, niech oni już przyjdą z tym wifi…

Opublikowano: 17 wrzesień 2019
Odsłony: 367

Po trudach podróży spałam w moim nowym domu jak zabita, i jak to przyjemnie nie musieć się spieszyć, nic nie musieć, a jedynie chcieć :) Rano ani internetu ani telefonu, ale ok, to się pobawiłam zdjęciami. Potem wyruszyłam z zamiarem, który udało mi się w całości zrealizować: dojść piechotą do portu, żeby ewentualnie jutro tam się dostać, jakby nie autobusem (bo jutro Ischia, prom o 7.25!), połazić w okolicach portu, stamtąd wleźć na Terra Murata, gdzie są mury dawnego zamku, więzienia i inne zabytki, ale przede wszystkim są tam nieziemskie widoki - z jednej strony na Pozzuoli (na zachód od Neapolu, tam gdzię będę za tydzień), a z drugiej na moją wymarzoną Corricellę, malowniczy port rybacki, gdzie marzyłam, żeby pomieszkać, ale to mnie jednak przerosło. Czyli, spojrzeć z góry na Corricellę (słynny widok jak wizytówka Procidy), a potem tam zejść i najchętniej coś tam zjeść :) I powiem tylko, że wszystko się udało, a jak to było,zobaczcie na zdjęciach poniżej:

Najpierw port i okolice:

Później Terra Murata, okolice zamku, widoki z nawyższego miejsca na wyspie:

I na koniec Corricella, uroczy port rybacki

Opublikowano: 17 wrzesień 2019
Odsłony: 350

Po południu wybrałam się na plażę na północną stronę wyspy. Zatoka nazywa się Cala del Pozzo Vecchio (czyli zatoka starej studni), co prawda żadnej strudni tam nie widziałam... Nazywają tę plażę też plażą del Postino, czyli listonosza, bo tutaj kręcono scenę z mojego ukochanego filmu Il Postino, tę scenę, gdzie Troisi siedzi z Nerudą na piaszczystej, ciemnej plaży i rozmawiają o tym, jak pisać poezję.

Ja, mniej romantycznie, chciałam tutaj wypróbować opcji zdjęć  podwodnych nie z aparaciku, którym bez większego powodzenia robiłam dotąd zdjęcia i filmiki, ale starym smarfonem w wodoszczelnym etui. Miałam nadzieję na ładne zdjęcia, bo ten telefon naprawdę fajne zdjęcia robi, a opcję zdjęć pod wodą wypróbowałam w akwarium ze skutkiem pozytywnym. A więc aparatu nie wzięłam, no bo  po co, i to był błąd... No bo niestety, telefon w morskiej wodzie postanowił przestać reagować na wszelkie moje próby. Nie zamoczył się, nie, ale nic na nim nie dało się zrobić, po kilku nieudanych próbach poddałam się. Widać nie jest mi pisane przekazać innym to co widzą moje oczy... A może, to co mam nadzieję zobaczyć, bo jak dotąd widziałam tylko kilka samotnych ryb :)

No dobra, a plaża? Piaszczysta, z ciemnym piaskiem i drobnymi kamyczkami przy wejściu do wody, niestety, te kamyczki przez jakieś dwa metry robią się trochę większe, przez co przydałyby się buty do wody, choć zaraz dalej jest miękki piasek. Moje próby użycia telefonu do zdjęć, kiedy kilka razy wchodziłam z bólem do wody, potem wracałam na plażę, sprawdzałam co można zrobić z telefonem i znów próbowałam - wszystko to skończyło się niewielkim poranieniem stóp...  Następnym razem po prostu wezmę buty do wody, Do zatoczki dochodzi się, skręcając przy cmentarzu. Oczywiście, chciałam tam zajść, ale mają jakieś dziwne, bardzo krótkie godziny kiedy cmentarz jest otwarty, więc nie wiem czy to mi się uda.

No a jutro Ischia, ciekawa jestem, a do tego ten głupi stres - mam statek o 7.25, więc trzeba wstać koło szóstej, i czy autobus przyjedzie na czas, no to znam siebie, będę się co chwilę budzić, nie wierząc dwum ustawionym budzikom...

Opublikowano: 19 wrzesień 2019
Odsłony: 379

Początek nie był najlepszy... Już nie mówię o moim niespaniu, bo to już nudne. Zmęczona po nocnym "wypoczynku" wyszłam z domu, tak na wszelki wypadek 5 minut wcześniej, niż mój autobus miał wyruszyć z początkowego przystanku, czyli miał tu dotrzeć w ciągu 10 minut, co razem daje 15 minut przewidywanego oczekiwania. Tym czasem zajechał w chwili, kiedy wyszłam z domu... Oczywiście, to się dobrze złożyło, ale jak się ma praktyka do tego co w rozkładzie, i co by było, gdybym wyszła 2 minuty później?... Oczywiście, mogłabym pójść piechotą, jednak mając przed sobą dużo chodzenia na Ischii wolałam rano wygodnie dojechać do portu. No, ale autobus przyjechał, wsiadłam, dojechałam. Na statku chodziłam od burty do burty, podziwiając widok to na Procidę (i między innymi tę wczorajszą zatoczkę) to na zbliżającą się Ischię. I cały czas się dziwię, jak blisko są te wyspy od siebie, a także jak blisko z Procidy do Pozzuoli...

W porcie się zaczęło: głośno, nie wiadomo gdzie iść, jakiś taki ogólny bałagan, zupełnie nie to, co spokojna Procida. Kupiłam bilet na powrót, w paru barach zapytałam o bilety na autobus, ale mnie wysyłali gdzieś dalej (po raz pierwszy się spotykam z sytuacją, że biletów na autobusy nie ma w barze!). W końcu znalazłam coś w rodzaju dworca autobusowego, no i tu jest kasa biletowa, kupiłam bilet dzienny (4,50E) autobus CS (okrążający wyspę w lewo) stoi, wsiadam, to znaczy wciskam się... Bilet trzeba skasować, są dwa kasowniki, oba nie działają. Autobus rusza, stoję wciśnięta między ludzi i widzę, że mój plan, żeby zobaczyć tę wyspę z autobusu jest trochę nierealny... W porcie nie znalazłam informacji turystycznej, nie mam mapy, nie bardzo wiem gdzie jestem, na każdym przystanku do autobusu wbija się więcej ludzi, jest duszno i nieprzyjemnie... Dojeżdżamy do Casamicciola, tu jest drugi, mniejszy port, postanawiam tu wysiąść, odpocząć od tego ścisku, może kupić mapę, może złapać następny, luźniejszy autobus, do tego przydałoby się wziąć parę euro z bankomatu. Całkiem tu ładnie, trochę mniejszy ruch niż w pobliżu portu, na szczęście kupuję mapę, całkiem fajną, bo prócz samej mapy wyspy są mapki z liniami autobusowymi i informacjami na temat trasy, oj, to mi się naprawdę przyda. Właściwie to wcale nie miałam zamiaru tu wysiadać, ale dobrze że to zrobiłam.

Bardzo długo czekam na następny autobus, i tutaj, choć trudno w to uwierzyć, ścisk jest jeszcze większy. A myślałam, że siedząc sobie w autobusie będę podziwiać widoki... Jestem cała mokra, staram się utrzymać na nogach i nie stracić plecaka, wciąż szarpanego przez przeciskających się pasażerów. Dojeżdżam do Forio, tu chciałam się pokręcić, no ale widok pamiątek i różnych stoisk dla turystów skutecznie pozbawia mnie motywacji. Nie mówię, że tu jest nieciekawie, po prostu żeby odkryć ciekawsze miejsca trzeba by tu spędzić więcej czasu, zejść z tych turystycznych ścieżek gdzieś w bok. To trochę tak, jak pojechać do Palermo czy Neapolu na 1 dzień, można skutecznie wyleczyć się z motywacji... Mój cel na dzisiaj to Sant'Angelo i termy Cavascura, chciałam wcześniej choć trochę tu zobaczyć, ale widzę, że najwięcej sensu będzie miało, jeśli po prostu wsiądę w autobus w tamtym kierunku, licząc też na to, że będzie w nim luźniej, a nawet jeśli nie, to większość ludzi wysiądzie po drodze, no bo ja jadę do końca, to może nawet miejsce siedzące mi się trafi...

No to autobus numer 1 jest, i to by było na tyle jeśli chodzi o sprawy pozytywne. Znów ścisk, duchota, mało co widzę przez okna, ledno stoję, a ludzi cały czas przybywa. W końcu dojeżdżamy, wysiadamy, NARESZCIE!

Opublikowano: 19 wrzesień 2019
Odsłony: 352

Nareszcie coś, co mi się tu podoba :) Po wyjściu z autobusu jesteśmy tu, gdzie kończy się droga - dalej jedynie elektryczne mini-pojazdy no i pieszo. Jesteśmy na wysokim, stromym brzegu a dookoła niezwykłe widoki, a szczególnie pięknie (choć pod słońce niestety) wygląda wysepka Sant'Angelo. Jest ona połączona z lądem (a właściwie to z wyspą Ischią) wąską groblą, po obu stronach które znajdują się plaże. Na przeciwko wysepki znajduje się maleńka miejscowość Sant'Angelo - białe i pastelowe domy, jeden nad drugim, z wąskimi uliczkami, czyste, zadbane, lśniące w słońcu. Oczywiście, wszystko tutaj czeka na turystów, jest gdzie zjeść, jest co kupić, na plażach stoją parasole a przy nabrzeżu - łodzie do wynajęcia oraz łodzie czekające na pasażerów. Można tu zamówić łódź na dłuższą wycieczkę, ale można też kupić bilet na taksówkę na łodzi, która transportuje chętnych do pobliskich miejsc, takich jak plaża Maronti, Fumarole no i Cavascura.

Pochodziłam trochę tu i tam, weszłam na szczyt miasteczka spojrzeć na kościółek, przy którym usytuowano maleńki, malowniczy cmentarz, potem zjadłam mini-pizzę i wsiadłam na łódź. Za 3 euro można wysiąść tam, gdzie są fumarole czyli gorący piasek, za 4 euro - do wejścia do wąwozu prowadzącego do term Cavascura. Mój cel to termy, ale chciałam zobaczyć te fumarole, więc wysiadłam wcześniej (a właściwie wypadłam, bo trzeba było z łodzi wyskoczyć na piasek omijając falę, no i nie utrzymałam równowagi i walnęłam tyłkiem w mokry  piach :) Nie zrażona tym miękkim upadkiem poszłam brnąc w piasku szukać tych gorących piasków, w których ponoć można ugotować jajka lub nawet upiec kurczaka...

Fumarole w sumie nie robią dużego wrażenia, bo co prawda bucha od nich gorącem, ale widać jedynie lekko rozgrzebany piach i jakąs rurkę z  niego wystającą, no i ostrzeżenie, żeby uważać, bo temperatura piasku może dochodzić do 100 stopni. Nic nie dymi, nic się nie dzieje, nic się nie piecze...

No to idę dalej plażą, nie jest to łatwe, bo piasek jest grzęski, i jest to taki piasek jak mini-kamyczki, więc moje biedne stopy nie są zadowolone. Ale idziemy w fajne miejsce, więc nie ma zmiłuj. Ogólnie to jest tak: jestem mokra od słońca i jeszcze od tego ścisku w autobusie, zmęczona, niewyspana i trochę wkurzona na to co było wcześniej. Mam tylko nadzieję, że Cavascura mnie nie zawiedzie...

Opublikowano: 19 wrzesień 2019
Odsłony: 337

Wreszcie widzę jakby wąziuteńki strumyczek spływający do morza, patrzę skąd płynie i widzę coś jakby wejście do wąwozu. To będzie to! Potem widzę tabliczki, kierujące do term. Zakładam sandały i idę. Jest wąwóz, bardzo malowniczy, bo po obu stronach wznoszą się malowniczo wyrzeźbione skalne ściany, u góry zakończone ostro. Obawiałam się, że trzeba będzie wejść bardzo wysoko, ale nie, 10 minut drogi i tylko trochę w górę i jest! Widać niebieskie ściany zabudowań, zieleń, pnącza, czuć też specyficzny, choć nie bardzo intensywny zapach... Na niewielkim terenie między wysokimi skałami znajdują się niesłychanie oryginalne termy. Nie ma tu żadnych basenów, wszystko jest tu naturalne. Zanim tu dotarłam, czytałam i oglądałam zdjęcia i bardzo zapragnęłam tu się dostać. Choć wiedziałam czego się spodziewać, i tak jestem zachwycona, do tego miła, sympatyczna obsługa...

Za 15 euro plus 1,5 za ręcznik (bo zapomniałam wziąć, ale w sumie, można by było się obejść bez ręcznika...) otrzymałam: prysznice termalne, saunę i 20 minutową kąpiel w wannie z wodą termalną. To tak w skrócie a jak to wygląda w praktyce: najpierw sympatyczny chyba Tunezyjczyk zaprowadził mnie na taras, gdzie wybrałam sobie łóżko z parasolem. Tam też jest przebieralnia. Ubranie i plecak zostawiłam na moim łóżku, rzeczy cenniejsze włożyłam do skrytki zamykanej na klucz. Kąpielowy (bagnino) Tunezyjczyk zaprowadził mnie do pryszniców i wytłumaczył: najpierw gorący, potem zimny prysznic, potem sauna.

Ale jeśli chodzi o prysznic, to nie wyobrażajcie sobie że to taki normalny prysznic! Jest to wykuta w skale nisza, po skale spływa woda, przez co tworzy się zielonkawy osad, część tej wody zebrana jest do rurki, z której ta woda płynie jak z kranu, ustawiamy się pod nią i - o rany, jakie to gorące! Wydaje się, że nie da się tego wytrzymać, ale po chwili się przyzwyczajam i polewam się tym ukropem raz z jednej, raz z drugiej strony. Potem dla odmiany zimny prysznic - tu z kolei jest kurek i też taki przewód, z którego woda  płynie, nie jest bardzo zimna, więc z przyjemnością się nią polewam. No i teraz sauna, prawdę powiedziawszy, chciałam z sauny zrezygnować, bo źle znoszę duszno i parę, ale chciałam zobaczyć jednak jak to wygląda, więc weszłam do kolejnej wykutej w skale niszy, a tu para gorąca jak w piecu! Myślałam, że nie wytrzymam, ale udało mi się trochę tam pobyć. Oczywiście, nie myślcie że ktoś podgrzewa tam wodę, to jest naturalna sauna, wydobywająca się z wnętrza ziemi...

Po saunie jeszcze raz weszłam pod prysznic, nie wiem, czy tak należało, ale zbyt byłam wygrzana. No i teraz kąpiel... Trudno to opowiedzieć, zdjęcia najlepiej pokażą: rząd takich nisz wydrążonych w skale, w wejściu do nich zawieszono zasłony, każda ma nazwę  któregoś z rzymskich cesarzy... W środku wydrążona wanna z kamieniem pod głowę, a powyżej siedzisko, to wszystko. Kąpielowy nalewa termalnej wody wężem do wanny i należy się w niej położyć. Na koniec zapytał, czy ma zasłonić wejście - każdy normalny by powiedział, że tak, ale ja powiedziałam, że nie trzeba bo mam zbyt ładny widok (na przeciwległą ścianę wąwozu...). No i przechodzący obok mieli możliwość zobaczyć jak to wygląda takie moczenie się w wannie...

Woda nie była gorąca, była po prostu dobrze ciepła i napawałam się relaksem, tym, że sobie leżę w takim niesamowitym miejscu, mam czas, nie spieszę się, jest dobrze. Co prawda po jakimś czasie zaczęłam się zastanawiać czy ktoś pamięta, czy ktoś liczy minuty, bo kąpiel powinna trwać 20 minut, ale czy ktoś tu patrzy na zegarek? Ja nie, bo nie mam zegarka w tej wannie... I po trochę zaczęło mi się wydawać, że się powoli roztapiam... Zanim to nastąpiło zawołałam kąpielowego Tunezyjczyka, czy ktoś kontroluje tu czas, a on odpowiedział, że mój czas już minął, ale nie chcieli mi przeszkadzać...

No dobra, pomógł mi wyjść, poradził, żebym usiadła na chwilę, bo trochę jednak za długo to trwało, ale po chwili już było dobrze. Teraz już tylko odpoczynek na moim łóżku na tarasie z widokiem na niezwykłe ściany wąwozu. Miałam prawo tu zostać do wieczora, no ale jednak co dobre to się musi skończyć, trzeba było się zbierać, no bo spacer z Fernandą, musiałam znaleźć przystanek, dojechać na spotkanie (oby tylko autobus nie był taki zapchany...). Jeszcze obeszłam wszystko z aparatem, weszłam z nim nawet na sekundę do sauny, ale nawet przy samym wyjściu natychmiast zaparował. No i to wszystko... Zupełnie niezwykłe miejsce, niezwykłe doświadczenie 

Opublikowano: 19 wrzesień 2019
Odsłony: 565

Jeszcze tylko wygodną ścieżką po plaży dojść do przystanku autobusowego, jeszcze tylko 10 minut poczekać na autobus, na przystanku jest malo ludzi, to usiądę w autobusie, będę na miejscu spotkania przed czasem... To teoria. Dwa autobusy (wg rozkładu co 20 minut) nie przyjechały. Trzeci wreszcie przyjechał, do tego czasu zebrał się znowu tłumek.

Znów stałam całą drogę, tym razem jednak udało mi się znaleźć miejsce stojące tuż obok kierowcy, bo czekało mnie trudne zadanie: dowiedzieć się od kierowcy, gdzie jest Piazza degli Eroi, gdzie miałam się przesiąść. Kierowca skinął głową, ale nie bardzo mu dowierzałam. Autobus najpierw wspinał się na wysokie wzgórze sempertynami, potem przecinał wyspę zmierzając z południa na północny wschód. Zawiadomiłam Fernandę jaka jest sytuacja, miała prócz mnie jeszcze parę gości, więc musiała się nimi zająć, ale obiecała przyjść po mnie na umówione miejsce jak tylko dojadę. Piazza degli Eroi, który miał mi wskazać kierowca sama rozpoznałam, on jedynie potwierdził, że to tu. Widziałam, że zupełnie nie pamięta, że obiacał mi powiedzieć, że miałam tu wysiąść...

Wysiadłam, ale co dalej? Gdzie jest przystanek autobusu nr 7? Tutaj przystanek to jedynie tabliczka z napisem przystanek, a jaki autobus? Kto to wie... Ludzie, których pytałam o pomoc wszyscy okazywali się być turystami i nie mieli pojęcia gdzie ten przystanek. Jacyś Włosi z północy na moje pytanie odpowiedzieli, że tutaj nikt nic nie wie, nic nie daje się znaleść, panuje kompletny bałagan... Dopiero kiedy pojawił się autobus nr 7 i usiłowałam do niego wsiąść, kierowca mi wytłumaczył, że jedzie w przeciwnym kierunku, i pokazał, gdzie jest właściwy przystanek. Jeszcze kilka minut i wreszcie wsiadłam do autobusu, po czym całkiem niedługo wysiadłam - miałam chyba 20 minut spóźnienia na spotkanie. 

Za chwilę pojawiła się Fernanda i od tej pory było już wszystko benissimo :) Spacer z nią to nie jest wycieczka z przewodnikiem. Fernanda tu się wychowała i jej celem jest pokazać przybyszom tutejsze zwyczaje, ciekawe miejsca, szczególnie, pod kątem tego gdzie zjeść, gdzie posiedzieć, gdzie zajrzeć. Co chwilę spotyka znajomych, wita się, z niektórymi całuje tutejszym zwyczajem w oba policzki. Jest serdeczna, życzliwa i uśmiechnięta. Zaczęliśmy w niezwykłym miejscu - można tu kupić owoce, warzywa, napić się wina, spróbować dobrych rzeczy a wszystko tylko naturalne, tutejsze, pięknie i ciekawie pokazane. Dostaliśmy po tacy smakołyków do degustacji, ale czy można to nazwać degustacją? Najadłam się po uszy, a połowę moich smakołyków właściciel zapakował mi na wynos. U niego nie dostaniecie żadnych plastikowych przedmiotów, talerzyki, sztućce, to wszystko jest wykonane z tektury czy drewna, a wszystkie półki, stoły i inne urządzenia wykonane w ciekawy sposób z drewna.

Zaczęliśmy nasz spacer pod zamkiem aragońskim, no cóż, zaledwie rzuciłam na niego okiem, dalej szliśmy w stronę portu rozmawiając o tutejszych zwyczajach, a co chwilę ktoś pozdrawiał Fernandę po drodze. Widzieliśmy piwnicę pełną zakurzonych butelek z winem i różnych akcesoriów do wina, byliśmy w sklepie, gdzie sprzedają tutejszą specjalność: rucolino, czyli likier z ... rukoli! Nie wytrzymałam i kupiłam buteleczkę dla domu, niech moi wiedzą, co można wyczarować z rukoli... Dalej dostaliśmy na ulicy po smakowitym krokiecie ziemniaczanym z mozzarellą w środku. Na koniec usiedliśmy w porcie pijąc wino... Tutaj mój czas niestety się kończył, za 15 minut odpływał mój wodolot na Procidę. Pozostali goście Fernandy, rumuńska sympatyczna para mieli więcej czasu, bo płynęli do Neapolu statkiem, który odpływał później, niestety nie zatrzymywał się na mojej wyspie...

 

Pożegnaliśmy się, i przy wejściu na wodolot czekało mnie jeszcze jedno niezbyt miłe odkrycie, związane z tutejszym niezłym bałaganem: okazuje się, że kiedy rano kupiłam w kasie na Ischii bilet na wodolot, zamiast na Procidę sprzedali mi bilet do Neapolu. Na szczęście jest to ten sam wodolot, ale cena jest o wiele wyższa.... Oczywiscie, moja wina, powinnam była sprawdzić, a płacąc kartą również przyjrzeć się cenie. 18 euro za bilet z Ischii na Procidę to absolutnie za dużo... Za statek rano zapłaciłam 8 euro (w tym 1 euro za przedsprzedaż, bo bilet kupiłam wczoraj...) No cóż, moja wina, moja strata, moja nauczka.

Reasumując: Ischia z pewnością jest piękna i ciekawa, ale jednodniowy wyjazd może przynieść więcej straty  niż korzyści. Jak dla mnie, to wolę takie miejsca jak Procida. Jakby termy Cavascura były tutaj, to by to był już ideał :)

Opublikowano: 19 wrzesień 2019
Odsłony: 329

Wczorajszy dzień mnie wymęczył, dziś od rana pada, więc aż się prosi odpoczynek. Tego mi było trzeba! Kręcę się po moim pokoju, robię porządki, piorę, oglądam zdjęcia, czytam... Wzięłam na ten wyjazd Genialną przyjaciółkę Elsy Ferrante, czytam ją już drugi raz, właśnie tutaj, gdzie akcja się toczy (no, nie na Procidzie, a w Neapolu i na Ischii, ale jestem blisko :)

Po południu wybieram się na zachodni koniec wyspy, po prostu moją ulicę do końca. Tam znajduje się niewielki port i rybacka maleńska wioska Chiaiolella, tam są piaszczyste plaże Ciraccio i Ciraccello. A jeszcze dalej, połączona cienką groblą z resztą wyspy jest maleńka zielona wysepka Vivara, tam niestety podobno w tej chwili jest wstęp zamknięty, tworzy się tam rezerwat przyrody, szkoda...

(póżniej) Wszystko się udało, zeszłam w dół do Chiaiolelli, najpierw na plażę (niedaleko tej, na której byłam na samym początku). Popływałam trochę - trochę mi przeszkadza, że tu wszędzie jest bardzo płytko, dlatego żeby pływać trzeba wejść daleko w morze i potem pływając mam cały czas wrażenie, że za bardzo się oddalam od brzegu... Może muszę zacząć pływać równolegle do plaży, to jest myśl... Trzeba będzie tylko potem znaleźć miejsce, gdzie zostawiłam rzeczy...Potem poszłam na przystań, spokój, cisza, pokręciłam się po wiosce i wróciłam na ulicę przy plaży bo zbliżał się zachód słońca.

Wymyśliłam, że usiądę w restauracji, coś zjem i przy jedzeniu będę obserwować jak słonko zachodzi, ale okazało się, że - jak to tutaj - zjeść coś można dopiero po 19.30 i wtedy wszystkie stoliki z widokiem na morze są zarezerwowane. Ale nie jest tak źle, bo do tej pory mogę sobie tutaj siedzieć :) A więc kupiłam loda i wyjęłam aparat. No i jak to w takiej sytuacji, każda chwila jest ciekawsza od poprzedniej... Na koniec zaczęło się błyskać, no więc oczywiście, było ileś tam prób, żeby upolować błyskawicę, ale niestety, to się nie udało... No więc w końcu się poddałam i wróciłam do domu...

Chcę jeszcze zajrzeć do Chiaiolella, bo za przystanią, a jeszcze przed wysepką Vivara jest taki jakby półwysep, cypel (jedna z odnóg ameby...), muszę to spenetrować. Ale mam czas! :)

Opublikowano: 20 wrzesień 2019
Odsłony: 334

Rano było dość chłodno, ale miało się ocieplić w ciągu dnia. Chciałam zajrzeć na plażę po południowej stronie wyspy, niedaleko portu Corricella. Nie wiem czemu wydawało mi się, że ta plaża będzie jakoś mało ciekawa, może, że będzie tam tłum, nie wiem. Już z belwedere (bel vedere czyli piękne patrzenie, czyli punkt widokowy :) ) widać było, że jest inaczej. Ani tłumów (może też dlatego że wysoka fala), ani zbyt zorganizowanych plaż nie zobaczyłam, natomiast widok na Corricellę i na Terra Murata z zamkiem - przepiękny. Już z góry widać, że i z plaży będzie na co popatrzeć. Schodzi się długimi schodkami w dół do plaży, od razu jest myśl, że potem trzeba będzie wrócić na górę, ale co tam :)

Tu znów ciemny piasek (ciekawe, jeszcze nie widziałam tutaj skalistej plaży!), plaża usytuowana w zatoce. Leonardo mnie uprzedził, że trzeba tu przyjść przed południem, bo po południu słońce odchodzi na drugą stronę - brzeg jest bardzo wysoki, mimo dużej fali nie wieje bardzo. Początkowo myślałam, że nie zaryzykuję kąpieli, wisi czerwona flaga, a fale, choć nie ogromne, jednak chyba uniemożliwiają pływanie. Inna sprawa że w Bałtyku takie fale są na porządku dziennym... Muszę spróbować. Na wszelki wypadek wzięłam ze sobą morskie buty, ale okazuje się, że nie są potrzebne - piasek jest miękki i nie ma tych większych kamyków, które były na plaży Il Postino.

Trudno to nazwać pływaniem, jak wszędzie jest tu dość płytko, choć nie tak bardzo jak na poprzednich plażach. Skaczę przez fale, potem, kiedy robi się trochę głębiej, udaję, że pływam żabką, jest to bardziej pływanie pionowe - przychodzi fala a ja płynę w górę :) Dopiero pod koniec drugiego pływania zorientowałam się, że w takich warunkach świetnie się płynie w kierunku plaży - fala nie zalewa, ale niesie, może trochę za szybko, ale jest super :)

Bardzo mi się tu podoba, nie mogę się napatrzeć na widoki, pstrykam zdjęcia, w końcu chcę wracać, no bo przydałoby się jakiś obiad upitrasić. Wchodzę na schodki, ale słyszę, jak jacyś młodzi ludzie mówią, że nie chcą wracać, wolą tutaj zjeść. Patrzę uważnie na zabudowanie, na które nie zwróciłam wcześniej uwagi, a to restauracja La Conciglia, widzę okna wychodzące na ten cudny widok, patrzę na menu - tak, i ja tutaj zostanę!

Nie miałam zamiaru jeść dziś w restauracji, ale to był doskonały pomysł! Drewniana sala jak wnętrze dużej łodzi, otwarte okna na szumiące morze i na Corricellę, miły wiatr, sympatyczna kelnerka, dobre jedzenie... Wybrałam pasta della contadina ricca (czyli bogatej rybaczki), mogłam wybrać pasta della contadina povera (czyli biednej rybaczki), ale co się będę ograniczać :) Było dobre! Białe wino, widok, dobre jedzenie, tak trzymać...

Po powrocie do domu zabrałam się wreszcie za zdjęcia, na razie dodałam tutaj te sprzed Ischii, zbiera się tego sporo! Zaczynam żałować, że jestem tu tylko tydzień...

Opublikowano: 21 wrzesień 2019
Odsłony: 336

Dziś spróbuję popłynąć na wycieczkę dookoła wyspy, nie wiem czy się uda, ale idę na 10 do portu, podobno stamtąd ruszają takie wycieczki. To ostatnia możliwość, bo jutro ma lać a pojutrze się żegnam z Procidą! Dlaczego jestem tutaj tak krótko???

(wieczorem): No tak, niestety, wycieczka łodzią nie wyszła, bo byłam jedyną chętną. Najpierw kazali czekać godzinę, bo może ktoś się pojawi. No to łaziłam sobie po porcie. Wcześniej przyszłam tu z domu piechotą (pół godzinki). Potem wzięli ode mnie telefon i mieli zadzwonić jakby ktoś chętny się pojawił. Miałam ze sobą cały ekwipunek na taką wycieczkę... No to poszłam powolutku w stronę Corricelli - być tam raz to za mało, poza tym wtedy napawałam się głównie widokami, teraz chciałam popatrzeć z dołu, przyjrzeć się domom. Zeszłam tam inną uliczką, i już to było super ciekawe, bo są tu najstarsze zabudowania na wyspie, dom nad domem, dom na domu, a wszystko pięknie odnowione, no i maluteńki, bardzo stary kościółek San Rocco. Na nabrzeżu rybacy rozplątują i czyszczą sieci....

Czekam na telefon ale nie dzwoni, więc idę w górę i jestem nad zejściem do plaży la Chiaia, tej gdzie byłam wczoraj. Dziś morze raczej spokojne, można by normalnie popływać, zjeść prowiant, który miałam na łódź i potem wrócić do domu. No dobra, to schodzę. Jakoś to inaczej wygląda - okazuje się, że całe morze powyżej zatoki upstrzone jest łodziami. Stoją tu i nie wiem, gapią się na plażowiczów? Jest pięknie, spokojnie, ludzi jest troszkę, ale żadnych tłumów. No więc szybko do morza i pływam w kierunku tych łodzi. Spędziłam tam parę godzin, co na moje plażowanie jest dużo, bo nie lubię się piec, ale słońce już powoli zaczęło przechodzić na drugą stronę, więc w głębi plaży powolutku zeczęło się zacieniać tak na położenie głowy...

No dobra, popływałam, zjadłam, poleżałam, znów popływałam, coś by tu trzeba zrobić z tak  mile zaczętym dniem... Wrócić do domu? Hm...Ale ulica nad tą plażą prowadzić w ciekawe miejsca, jest to duży kawałek do przejścia, ale jutro ma padać a pojurze stąd wyjeżdżam, no to kiedy tam zajrzę? Ponieważ idąc tam w każdej chwili mogę się wycofać i skręcić do domu, ruszam. No i skutek jest taki, że co prawda nie obeszłam całej wyspy, ale pół tak. Spróbuję to namalować na mapie, poniżej.

Wróciłam do domu o 18.30 (wyszłam z domu o 9) i prócz pływania i leżenia na plaży cały czas byłam na nogach. Zasadniczo miałam takich maratonów nie robić, ale mówię sobie, że jak jutro będzie lało, to odpocznę. A jak nie będzie?...

Kiedy weszłam przez bramę do domu, zobaczyłam, jak moi gospodarze gniotą w specjalnej prasie winogrona na wino. Mają tych winogron wiele skrzynek...

mapaMoja trasa na mapie (kliknij w obrazek, to się otworzy większa).

 

Opublikowano: 21 wrzesień 2019
Odsłony: 352

Od paru dni prognozy zapowiadały na dzisiaj deszcz, nastawiłam się więc na prace domowe :) Od rana jednak było dość pogodnie, nawet słonko trochę wyszło. No to pomyślałam, że może jednak gdzieś się wybiorę, a może uda mi się jeszcze raz popływać na koniec? (no bo w Neapolu nie będzie już takiej możliwości...). W czasie, kiedy dobudzałam się, piłam kawę, czytałam, jadłam śniadanie i tak dalej ileś razy zmieniała się sytuacja. Już miałam na sobie kostium (no bo jak nie pada, a jest tylko pochmurno to czemu by się nie wykąpać?), kiedy faktycznie zaciągnęło się mocno. Przebrałam się więc, wzięłam koszulkę z długim rękawem, wyrzuciłam z torby rzeczy kąpielowe i poszłam w dół do Chiaiolella. Plan byl taki, żeby spróbować dotrzeć choćby do wejścia na wysepkę Vivara, na której tworzy się rezerwat przyrody, i do końca roku nie będzie dostępna. A może uda się tam jakoś przecisnąć? No i po drugie, morze podczas burzy, to fajny obiekt do zdjęć...

VivaraNiebo było w niektórych miejscach czarne prawie, a kiedy byłam już blisko zatoki Chiaiolella zaczęło lekko kropić, ale taki sobie leciutki deszczyk mnie nie przestraszył. Minęłam zatokę i poszłam drogą w górę w stronę wysepki, za zatoką jest taka kolejna, maleńka, odnoga ameby (jak nazwałam Procidę), tu jest trochę zabudowań, a na końcu mostek, którym dochodzi się do wysepki Vivara.  Wysepka wygląda trochę jak ... ogonek tej ameby:) - dodałam zdjęcie tej części wyspy, można zobaczyć jak szłam, ale przede wszystkim warto zobaczyć jak to ciekawie wygląda.

Jak byłam najwyżej, kropić zaczęło już bardziej zdecydowanie, a niebo z czarnego zrobiło się nieładnie szare. Doszłam do mostka, to właściwie całkiem długi most. Wiedziałam, że wejście na wyspę jest zamknięte, ale nie wiedziałam jak. Na mostku już padało, wiało, a ja sobie myślałam, że jak mi się uda tam dojść, to może wejdę do tego tam zabudowania, jedynego na wyspie, które chyba będzie przeznaczone dla turystów. Jednak już w połowie mostka zauważyłam, że na samym końcu jest po prostu siatka, zamykająca kompletnie przejście, a więc nawet postawić stopy na wysepce się nie da...

Dwie fotki na pamiątkę i zawracam, a deszcz mnie goni... W końcu w jakiejś bramie stanęłam pod drzewami, ale te drzewa dziurawe jakieś i kapało z nich nieźle. Wtedy sobie uprzytomniłam, że gapa ze mnie, przecież mam lekką kurtkę żaglową! Inni chodzą pod parasolami, mogłam wziąć kurtkę na ten spacer i miałabym deszcz w nosie! Po pewnym czasie deszcz się zlekka uspokoił, więc poszłam w dół do zatoki, jeszcze tylko kupić bilet na autobus, bo został mi jeden, potrzebny na drogę jutro do portu, na przystanek i do domu.

Gdybym nie była przemoczona, pojechałabym tym autobusem dalej: chciałabym jeszcze dotrzeć na przeciwległym końcu wyspy do latarni morskiej. Mogłabym to zrobić teraz, bo jest jeszcze przed południem, nie pada, no ale muszę się przebrać, ogrzać. Jeśli po południu będzie jakoś znośnie, pójdę tam piechotą, ale nie zapomnę wziąć kurtki :)

(wieczorem): po południu troszkę się poprawiło, założyłam kurtkę i poszłam do latarni morskiej. Śmieszna, taka malutka, w ogóle jej nie mogłam znaleźć... Ciekawy widok stamtąd na port, bo z drugiej strony niż zwykle, ale przy tej pogodzie niewiele się udało złapać widoków. Kiedy już wracałam do domu wyszło słonko...

Resztę dnia spędziłam na tworzeniu galerii,  No i właśnie się zorientowałam, że przegapiłam coś, co bym ogromnie chciała zobaczyć - najstarsze na wyspie domy na Terra Murata. Myślałam, że je widziałam, ale to nie było to... Teoretycznie dałoby się jeszcze jutro tam dotrzeć, bo mam prom o 13.30, ale raz, że ma jeszcze padać, a dwa, chyba bym się za bardzo stresowała, że nie zdążę... Potem znów całą noc nie będę spała. Niby płynę tym promem którym chcę, nikt mi nie każe wybierać właśnie tego, ale... Chyba będzie na następny raz. Nie wiedziałam co ja tu przez tydzień będę robić, a jak widać, przydałoby się jeszcze trochę czasu... Mogłabym spokojnie przyjechać tu jeszcze, tak na spokojnie, bez konieczności zwiedzania, docierania gdzieś, po prostu sobie tu być...

Opublikowano: 22 wrzesień 2019
Odsłony: 358

Jest wpół do dwunastej, za dwie godziny wyrusza mój prom do Neapolu. No, ten Neapol mnie stresuje mocno, ale o tym potem. Jak pisałam wczoraj, została mi tu do zobaczenia jedna rzecz: Casale Vescello, najstarsza część mieszkalna na wyspie. Wczoraj postanowiłam, że zostawię to miejsce na ewentualny następny raz, choć bardzo mi było żal, bo to coś co ogromnie chciałam zobaczyć. Jednak bałam się stresować w noc przed odjazdem, że nie zdążę i tak dalej... A więc udało mi się nie stresować, tym bardziej że miało przed południem jeszcze padać. Ale obudziłam się wyspana przed siódmą, stwierdziłam, że ma być raczej pogodnie i już nie chciało mi się leniuchować. A więc postanowiłam: jeśli spakuję się spokojnie, bez pośpiechu do dziewiątej i będę gotowa, to pójdę jeszcze na ostatni spacer, zobaczę te stare domy, spojrzę ostatni raz na Corricellę, a może nawet uda mi się zjeść jeszcze raz ten doskonały sorbet w lodziarni wujka Leonarda.

No i się udało, wyszłam na czas, postanowiłam wrócić autobusem, no bo po co robić tę samą drogę tyle razy. Nie pada, jest słońce ale jest bardzo duszno, jakby deszcz zatrzymał się w powietrzu... Idę spokojnie, znajduję właściwą uliczkę i jest wielka brama a za nią podwórze z tymi starymi, kolorowymi domami. Jakaś pani wiesza pranie w bramie, pozdrawiam ją, i myślę że musi być dziwnie tak mieszkać w miejscu, gdzie turyści zaglądają i robią zdjęcia. No ale co robić. Szkoda, że tutaj słonko jeszcze nie dochodzi, no ale pstrykam, coś tam może wyjdzie. Potem wychodząc mówię do tej pani - jak tu pięknie! A ona z uśmiechem opowiada mi, jak się tu spokojnie mieszka, jak pięknie...

Potem schodzę do portu, dziś tu cicho, spokojnie, rybacy pracują przy sieciach. Lodziarnia chyba jeszcze zamknięta, ale widzę półprzymknięte drzwi, co mi szkodzi zajrzeć. Z antresoli dobiega mnie głos wujka Leonarda, mówię, że chciałam przed odjazdem jeszcze raz spróbować tych doskonałych lodów, no ale widzę że zamknięte. On na to - no tak, w poniedziałki nie pracujemy, jestem tu przypadkiem, ale dam pani to sorbetto! I nakłada te wspaniałości od serca na kubeczek! Chcę zapłacić, odmawia, mówi, "offriamo noi!". Teraz te lody są  podwójnie smakowite!

Potem wracam autobusem do domu, ostatnie pakowanie i niedlugo wyruszam do portu, wsiadam na prom i zaczynam drugi etap mojej podróży. Raczej o pływaniu nie ma mowy, będę mieszkać pod Neapolem, w Portici, a więc z portu muszę się dostać na dworzec Circumvesuviana, kupić bilet i wsiąść w pociąg. W Portici ma na mnie czekać właściciel mieszkania, Gennaro. Miejmy nadzieję, że wszystko się uda!

Wydawało się, że tydzień na takiej maleńskiej wysepce to przesada, tym czasem mogłabym tu zostać jeszcze tydzień... Nie jest za duża, nie męczy. Jest tu kilka plaż, a więc można codziennie na którąś się wybrać, nie ma tam tłumów. Wszędzie blisko. Jedyne co zauważyłam, to choć to mieszkanko jest bardzo miłe, wygodne, położone centralnie, i w dość spokojnym miejscu to brak mi tu jednego: w pokoju jestem odcięta od świata. Przed drzwiami mam stolik, jest tu mini ogródek, ale jest to wspólne podwórze, takie trochę nie moje. Brak mi własnego miejsca na zewnątrz, jakiegoś tarasu, balkonu czy czegoś takiego. Na krótki pobyt, dwa, trzy dni, to mieszkanko jest idealne, ale na taki wypoczynek, trochę dłuższy przydałoby się trochę własnego miejsca na zewnątrz, nawet nie musi być widok na morze, bo to wiadomo, byłoby droższe, ale po prostu miejsce na zewnątrz. Ale nie marudźmy, jest dobrze :)

Opublikowano: 23 wrzesień 2019
Odsłony: 340