W czerwcu 1998 roku po 22-letniej przerwie pojechałam w podróż! Stało się to dzięki mojej pasji do malamutów: miałam w Genui odebrać szczeniaczka. Przyszło mi do głowy, że skoro i tak mam jechać, to warto odwiedzić dawnych przyjaciół. Nawiązałam kontakty, umówiłam się wstępnie, po czym... okazało się, że nie mam po co jechać... szczenięta w hodowli się nie urodziły. Chciałam natychmiast zawiadomić przyjaciół, że nie przyjadę, kiedy to moje dzieci zaczęły mnie przekonywać, że przecież mogę pojechać po prostu dla własnej przyjemności. Oczywiście, miały w tym swój interes - kilka dni wolności, ale zasiały ziarno, które natychmiast zaczęło kiełkować...

Pojechałam autobusem, jak przed laty. Tylko że nie byłam już dwudziestolatką i podróż autobusem bardzo mnie zmęczyła, a nawet wystraszyła, bo bardzo spuchły mi nogi. Potem dowiedziałam się, że jadąc autobusem na długiej trasie trzeba koniecznie ćwiczyć nogi, podnosić do góry, wstawać...

Opublikowano: 14 sierpień 2015
Odsłony: 727

W Mediolanie czekał na mnie mój wieloletni przyjaciel, o którym już kilka razy tu pisałam, Bruno De Marchi (Castello Brandolini, Gemona del Friuli, Mediolan i Triest). Jechałam z niemałą obawą, bo wiedziałam, że Bruno dwa lata wcześniej przeszedł wylew, i nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Nie widzieliśmy się wiele lat, patrzyłam na przechodzących przechodniów i próbowałam się doszukać podobieństwa. Ale kiedy przyszedł, poznałam go natychmiast. Nie kulał, nie było widać oznak wylewu. Zapytałam: jak się czujesz? Powiedział: Dobrze, tylko nie mówię... Jak to nie mówisz, przecież mówisz! - Zobaczysz... I faktycznie, okazało się że wylew uderzył go w najczulsze dla człowieka jego typu miejsce: afazja, problemy z mówieniem. Byłam świadkiem jego walki ze sobą. Więcej napisałam o tym w Gemona del Friuli...

Przez trzy dni u Bruna oczywiście nie poznałam Mediolanu, ale trochę pochodziłam, kiedy Bruno pracował, trochę chodziliśmy razem, kiedy wypoczywał. Jego mieszkanie mieściło się w pięknej dzielnicy Navigli - domy nad kanałem, wiele mostków, dzielnica artystów. Poniżej troszkę zdjęć, jakie zachowały się z tych dni. Wiele ich nie ma, niestety...

Opublikowano: 14 sierpień 2015
Odsłony: 937

Z Mediolanu pojechałam pociągiem do Turynu. Tu jechałam do zaprzyjaźnionej włoskiej rodziny. Annę i Nina oraz ich dzieci, Cristianę i Simone poznałam korespondencyjnie. Wysłali w czasach wielkiego kryzysu paczkę, która dotarła do nas, był w niej adres, odpisałam. Zaczęłyśmy korespondować, wymieniać się informacjami o naszym życiu, o rodzinie, i tak korespondowałyśmy przez te wszystkie lata. Teraz miałam ich poznać osobiście. Dojechałam do dworca głównego w Turynie, tam w rozkładzie autobusów znalazłam linię, która prowadziła do ich miejscowości podmiejskiej, pojechałam, wysiadłam, znalazłam ulicę, dom spod znanego mi adresu z listów, zadzwoniłam. - Kto tam? To ja. - Gdzie jesteś? - Pod domem. Jak to??? Nie mogli się nadziwić, że tak po prostu przyjechałam, nie dzwoniłam żeby po mnie przyjechali, dałam radę.

Z Anną i Ninem pięknie zwiedzałam Turyn. Spokojnie, bez pośpiechu, po troszeczkę. Zachwycałam się ich przepięknym domem na wzgórzu z cudną roślinnością, o którą dbał tata Anny. Pojechaliśmy na wycieczkę dookoła Turynu, na przedmieścia, pamiętam, ze wzgórz pokazywali mi szczyty górskie - to jest Monte Bianco. Acha, ale co to może być Monte Bianco, myślałam... A potem nagle olśnienie: Mont Blanc!

Trzy dni u Anny i Nina wspominam fantastycznie, przede wszystkim jako takie spokojne, bezstresowe chwile. Kiedy jechałam dalej, Anna dała mi zieloną torbę na ramię wypełnioną smakołykami i owocami, a żebym mogła obrać te owoce, dała mi nożyk. Mam do dziś tę torbę i ten nożyk i ile razy je widzę, wspominam Annę... Ale Anna i Nino to nie tylko wspomnienia (potem wróciłam do nich i o tym też opowiem, niedawno odwiedzili mnie w Warszawie a we wrześniu tego roku (2015) po wielu latach zaproszeń odwiedzę ich w Kalabrii...

Opublikowano: 14 sierpień 2015
Odsłony: 983

Nie wiem, czy bym tu dotarła, gdyby nie sprawy hodowlane... Choć nie było dla mnie wymarzonego szczeniaczka, miałam odwiedzić hodowlę, mieszczącą się pod miastem. Po to tu przyjechałam. Hodowczyni jednak nie była zbyt gościnna. Przez trzy dni nie mogłam się z nią skontaktować, wciąż jej nie było, choć wiedziała że mam być. Dzwoniłam więc do niej po czym miałam pół dnia na zwiedzanie miasta, i potem znow telefon i znów zwiedzanie. I tak przez trzy dni. Genua bardzo mi się podobała, takie wielkie miasto, z lekka szalone, na wielu poziomach, z ciekawym choć bardzo zaniedbanym Starym Miastem koło portu.

W Genui mieszkałam w Ostello (Schronisku Młodzieżowym) prowadzonym przez parę - ona była Polką, on Włochem. Bardzo mi się tam podobało, było czysto, duże przewiewne sale, a z tarasu rozciągał się piękny widok na miasto w  dole i port. W ostello zobaczyłam folder z informacją o Cinque Terre, więc kiedy w końcu odwiedziłam hodowlę, i załatwiłam tę sprawę, wybrałam się tam na wycieczkę (o czym piszę tutaj). Z Genui po powrocie z Cinque Terre pojechałam nocnym pociągiem do Wenecji.

Opublikowano: 14 sierpień 2015
Odsłony: 914

Z Genui do Wenecji jechałam pociągiem, wybrałam nocny pociąg, żeby oszczędzić na noclegu. Nie był to zbyt dobry pomysł, bo pociąg jechał ok 5 godzin, ja w pociągu spać nie potrafię, przyjechałam do Wenecji skatowana. Ale za to zobaczyłam Plac Świętego Marka o 7 rano - puściuteńki, bez ludzi, coś przepięknego! Potem zrobiły się tłumy, a ja, jak zwykle, poszłam bocznymi uliczkami, tam, gdzie turyści nie docierają.

Autobus do Warszawy miałam chyba po południu, byłam maksymalnie zmęczona...

Opublikowano: 14 sierpień 2015
Odsłony: 884