Dzień 7, na Linozie, trochę później

Miał to być spacer po miasteczku, a wyszła wyprawa  na wulkan… Zupełnie się tego nie spodziewałam, wyszłam w spódniczce i sandałkach, nieco się snułam zmęczona, przeziębiona, niewyspana. Ale oczywiście, z wielką przyjemnością przypomniałam sobie te kolorowe domki, malowane okiennice, cały ten malowany urok Linosy. Miałam zamiar zrobić zakupy na te dwa dni, jakie tu spędzę, ale najpierw troszkę pospacerować. Przeszłam główną uliczką miasteczko i poszłam wyżej. W lewo droga prowadzi między dwiema skałami i idzie w dolinę. Jest też ścieżka w górę. Podeszłam kawałek, a tam napisane: Monte Vulcano… Choć tutejsze góry nie są bardzo wysokie, to zupełnie nie pasowało mi dziś, teraz, się wspinać. Jednak ten napis kusi… No więc idę, zobaczę, najwyżej się wycofam.

Skutek – z trzech tutejszych wulkanów jeden zaliczony. Monte Vulcano, krater, no i te widoki. Potem powrót do miasteczka, zakupy. Okazało się, że nie jest tak, jak myślałyśmy z Alką, że tu jest jedna ulica. Pochodziłam bocznymi uliczkami, zaglądałam na podwórka.

I teraz bardzo ważna wiadomość: signor Pasquale, najstarszy mieszkaniec Linosy żyje i nadal wita turystów siedząc na murku, jak 2 lata temu! Ma już chyba 94 lata i niezmiennie mówi, że na Linozie żyje się jak w raju…

on 01 lipiec 2013
Odsłony: 517

You have no rights to post comments