Moncalieri to niewielka miejscowość pod Turynem, położona na wzgórzach oraz na brzegu Padu. Uliczka przy której mieszkają od kilkudziesięciu już lat Anna i Nino znajduje się dokładnie tam, gdzie kończy się Turyn a zaczyna Moncalieri. Z Bergamo jedziemy jakieś 2,5 godziny i w końcu dojeżdżamy pod ich dom, który znam od tak dawna... Poznałam go ze zdjęć, jakie przysyłała mi Anna, kiedy jej dzieci były małe, potem zobaczyłam go na własne oczy do tej pory już dwa razy i teraz jestem tutaj po raz trzeci. (w galerii z 2008 roku pokazałam jak zmieniał się ten dom a także ich mieszkańcy...)
Dziś, w chłodnym marcu 2024 ogród przed domem nie jest tak ukwiecony jak wtedy, kiedy widziałam go latem czy późną wiosną, nie ma już wśród nas Taty Anny, który jak nikt inny potrafił zadbać o piękno tego ogrodu (to on również wybudował ten dom dla swojej rodziny). Anna robi co może żeby zadbać o rośliny i bardzo się przejmuje tym, że ogród po zimie i marnym przedwiośniu wciąż nie doszedł do siebie. Ja wiem jednak że już niedługo będzie tu pięknie i kolorowo.
Po obiedzie jedziemy z Anną do "mercatino", czyli czegoś w rodzaju bazarku pod dachem. Anna mówi, że takich mercatino jest w Turynie bardzo wiele. Jest to coś jakby połączenie second hand z komisem i giełdą staroci. Jest tu dosłownie wszystko - meble, naczynia, agd, zabawki, ubrania, rzeczy o dużej wartości, ale także niedrogie drobiazgi. Można tu się zgubić. Przede wszystkim to mercatino jest ogromne. Popatrzcie na zdjęcia, to tylko ułamek tego, co tam można znaleźć...
Zimny i deszczowy dzień, ale Turyn to miasto podcieni... Cienia nie szukamy, ale podcienia przydają się też kiedy pada. Można tu chodzić kilometrami wzdłuż ulic i placów mając cały czas dach nad głową...
Kiedy Anna i Nino pytali mnie, co chciałabym zobaczyć, odpowiadałam, że przede wszystkim przyjechałam do nich, i nie mam jakiegoś szczególnego planu podróży. Jednak była jedna rzecz jaką chciałam będąc w Turynie odwiedzić: już w 2008 roku zaplanowałam sobie wizytę w Muzeum Kina, która mieści się w słynnej turyńskiem Mole Antonelliana. Wówczas zostawiłam sobie to muzeum na ostatni dzień pobytu w Turynie, i niestety, okazało się, że tego dnia muzeum było zamknięte... Teraz byłam pewna, że nic nie może mi przeszkodzić, miałam prawie tydzień do dyspozycji i żadnych innych planów.
A więc pojechałyśmy z Anną do Turynu mimo marnej pogody - w sumie, na zwiedzanie muzeum warto przeznaczyć deszczowy dzień... Kiedy doszłyśmy w pobliże Mole Antonelliana zobaczyłyśmy długaśną kolejkę, która wcale się nie posuwała. Masa ludzi pod parasolami... Zrozumiałyśmy, że nie tylko nam przyszło do głowy przeznaczyć ten deszczowy dzień na Muzeum Kina. Postanowiłyśmy w domu zorientować się, może można kupić bilety przez internet i na spokojnie pójść tam innego dnia. W domu jednak okazało się, że do 26 marca wszystkie bilety zostały wyprzedane, a ta kolejka to byli najwidoczniej ludzie z biletami... Szkoda, bardzo szkoda, nie wiem czy kiedyś będę miała okazję tu wrócić...
Idąc dalej w deszczu doszłyśmy do bardzo ciekawego budynku tego samego architekta, który zaprojektował Mole Antonelliana, budynku nazywanego przez Turyńczyków "plastrem polenty" - jest to chyba najwęższa kamienica mieszkalna w Europie (w najwęższym miejscu ma 54 cm szerokości...)
Dziś od rana padało, potem trochę się rozpogodziło i po południu wybraliśmy się na wycieczkę po okolicy. Było naprawdę zimno, koło 5-6 stopni, ale na trochę wychodziło słońce.
Najpierw wzgórzami dotarliśmy do Pecetto, gdzie stoi monumentalny kościół, później pojechaliśmy do Chieri. Jest to miasto znane już w średniowieczu, i o ile dobrze zrozumiałam, było kiedyś ważniejszym miastem niż Turyn. Jest otoczone pagórkami i winnicami a Centro Storico to urocza plątanina uliczek.
Rano po śniadaniu Nino podwiózł mnie do centrum miasteczka, gdzie przy placu stoi zabytkowa brama. Tą bramą weszłam do Centro Storico Moncalieri. Stare Miasto jest malutkie, ale urocze, jest tu właściwie prócz kilku wąskich uliczek jeden duży elegancki plac z duomo, a za nim rozciąga się rozległa średniowieczna budowla - sabaudzki zamek. Zamek znajduje się na szczycie wzgórza, czy pójdziemy w prawo czy w lewo, zewsząd można podziwiać widoki. Idąc w stronę domu podziwiałam nie tylko widok na miasteczko i płynący niżej Pad, ale też - niemal nie odznaczające się od chmur - szczyty Alp...
Kiedy zeszłam ze wzgórza i szłam już w stronę domu postanowiłam zejść do brzegu Padu. Domy stojące przy ulicy właściwie przylegały do brzegu rzeki, ale nie widziałam jak do niej zejść. W końcu jednak dotarłam do uliczki, która prowadziła do parku krajobrazowego a także przystani. Pad po ostatnich ulewach wezbrał mocno i woda jest koloru gliny...
Po południu pojechałyśmy z Anną do niedalekiego parco Europa w Cavoretto, znów na wzgórzu, skąd można podziwiać widok na Turyn no i Alpy. To było spokojne popołudnie, spacerowałyśmy po parku, wspominałyśmy nasze wspólne spotkania, opowiadaniom nie było końca...
Przed powrotem do domu zajechałyśmy do innego mercatino, gdzie Anna miała odebrać 4 euro za jakiś wstawiony tam drobiazg, który się sprzedał, a ja czekając na nią wypatrzyłam takie cudo: śliczny prawie zielony ceramiczny pojemnik na kawę z logo firmy Vergnano, czyli dokładnie tej kawy, którą piję od lat! Zrobiłam mu zdjęcie żałując, że nie mogę go kupić, bo po prostu jest za duży i nie zmieściłby się do walizki. Kiedy Anna mnie zobaczyła przed tym cudem stwierdziła kategorycznie, że absolutnie się zmieści, można do niego włożyć skarpetki i kto wie co jeszcze i w ogóle nie było o czym gadać. Nie pozwoliła mi wydać tych 3 euro, powiedziała że mi go kupuje i już...
To był piękny, słoneczny i ciepły dzień. Nareszcie! Przed południem wybrałam się na spacer po Turynie, tak na spokojnie, żeby przypomnieć sobie miasto.
Rano, w piękny wiosenny dzień poszłyśmy z Anną na spacer jej ulicą, która od tej głównej, idącej z Turynu odchodzi w bok, w górę na wzgórze. Szłyśmy wzdłuż domów jedno i wielorodzinnych, posiadłości i opuszczonych domostw. To bardzo spokojna ulica, doskonała na spacery.
Według planu miałam pojechać pociągiem do Mediolanu i stamtąd autobusem na lotnisko w Bergamo. Nino poddał mi pomysł: przecież autokary Flixbus jadą bezpośrednio z Turynu na lotnisko, i można upolować całkiem tani bilet. Pociąg i autobus to koszt około 30 euro, czas podróży jest o wiele dłuższy. Udało mi się kupić bilet na autobus za 11 euro i nie musiałam się przesiadać w Mediolanie.
Kiedy z Anną zajechałyśmy na przystanek, z którego odjeżdżają autobusy dalekobieżne na 12 min przed odjazdem, stał tam jeden autobus, nie napisane gdzie jedzie ale na przystanku napisane było Reggio Calabria. Anna poszła zapytac z którego stanowiska odjeżdża ten mój, powiedzieli że jak przyjedzie to ustawi się na którymś wolnym stanowisku. No to gadamy, dziwimy się że nie ma go jeszcze. Ten do Kalabrii jakby zbierał się do odjazdu, kierowca wsiadł i pokazała się tablica: lotnisko Bergamo... Zdążyłam, ale co by było gdybyśmy nie zauważyly a on by odjechał? ...
Dalej już wszystko było wygodnie i bezproblemowo, usiłowałam sfotografować Alpy, które nam towarzyszyły przez dłuższą częśc drogi...