Bardzo chciałabym opowiedzieć o tej mojej pierwszej i największej podróży. Mam jednak wątpliwości - z podróży tej nie zachowały się prawie zdjęcia, a te, które mam, to zaledwie parę wyblakłych szarobiałych odbitek, które prawie nic nie pokazują z tego co tam przeżyliśmy i zobaczyliśmy, a w pamięci zachowały się, głównie przygody, niewiele więcej. Więc czy taką podróż, głównie do czytania a nie oglądania kogoś zainteresuje?...
Ja bym jednak bardzo chciała opowiedzieć o tej wyprawie z kilku względów:
- dzisiejszy świat już nie pamięta jak organizowało się wyjazdy trzydzieści pięć lat temu i może warto o tym opowiedzieć... - nie wiem, czy ludzie których spotkaliśmy po drodze, i którzy zostali w mojej pamięci jako niezwykle uczynni, gościnni i przyjacielscy, jeszcze dziś podobnie by podchodzili do bandy dziwolągów z plecakami - chcę wierzyć że tak...
- ponieważ pod względem fotorelacji z podróży miałam wyjątkowego pecha - aparat zepsuł się przed pierwszym meczetem, a zdjęcia z drugiego, prostej smienki pożyczonej po tygodniu, zaginęły na spotkaniu powyjazdowym (pewnie się komuś spodobały...)
- moja pamięć o tym przeżyciu nie bardzo może posiłkować się obrazami... Bardzo wiele wspomnień ukryło się gdzieś w zakamarkach pamięci, ale ja wiem że one tam są...
Dlatego mam nadzieję, że wracając do tych wspomnień powoli przypomnę sobie wiele, że ta opowieść będzie się rozwijać i uzupełniać... Dlatego piszę ją głównie dla siebie... - w trakcie pisania, otrzymałam od mojej ówczesnej przyjaciółki, zwanej Kali :), kilka zdjęć, widokówek oraz rzecz bezcenną – notesik z zapiskami z podróży, nie jest ich wiele, ale postaram się je wykorzystać w moim opowiadaniu - dziękuję, Kali! Cytaty z jej notatnika będą przytoczone kursywą. - i jeszcze mam taką niewielką nadzieję, że kto wie, może przeczyta tę relację ktoś jeszcze kto był ze mną na tej wyprawie, może uzupełni moje wspomnienia, poprawi, może uda się znaleźć więcej zdjęć a może odnajdą się moje...
A więc ... czas uruchomić wspomnienia...
Kiedy chodziłam do liceum, głośno było o wyprawie studenckiej URSUSEM na Saharę. Ursusem, traktorem! Dziś nikt o tej wyprawie nie pamięta, wtedy to była rewelacja. Marzyłam skrycie o tym, żeby wziąć udział w tego typu wyprawie, nie ważne, traktorem, balonem, pieszo czy na pontonie. Żeby zwiedzać świat, dotrzeć do tambylców, pobyć z nimi, pożyć ich życiem.
W owych czasach pojechać za granicę można było jedynie albo na oficjalne zaproszenie (miałam wielkie pretensje do mojej rodziny, bo nie mieliśmy nikogo za granicą...) albo na wycieczkę biura podróży (brak kasy) albo na tzw promesę dolarową przydzielaną (albo nie) przez bank ... no, chyba na tym koniec. Paszport dostawało się (albo nie, jeśli nie, to bez podania przyczyny) na podanie, tuż przed wyjazdem, na ściśle określony termin i te kraje na które wystąpiło się w podaniu.
Po wyjeździe trzeba było paszport oddać, i to się łączyło często z wielkim stresem - można się było dowiedzieć, że za jakieś grzeszki (przedłużenie na przykład pobytu w państwie tranzytowym o parę dni, w zgodzie z wizą, no ale przecież paszport był do innego państwa, więc jaki był cel? - taki zarzut postawili mi po tej podróży) - następnym razem o paszporcie nie ma co marzyć... A więc taki normalny człowiek jak ja, bez specjalnych środków i możliwości, bez rodziny za granicą o dalekich podróżach mógł jedynie marzyć. No to tak sobie marzyłam o wyprawie traktorem na Saharę lub gdziekolwiek i czymkolwiek...
Na początku studiów zapisałam się do klubu turystycznego UNIKAT przy UW. I tam spotkałam kogoś, kto był na tej magicznej wyprawie traktorem! Po spotkaniu powiedziałam: dałabym wszystko, żeby móc wziąć udział w tego typu podróży... Po kilku tygodniach w klubie powiedziano mi: organizujemy autostopową wyprawę na Bliski Wschód, do Turcji, Syrii, Libanu. Chcesz jechać? - straciłam oddech... - No pewnie, wykrztusiłam. Nie miałam pojęcia, co na to rodzice, czy będzie na to kasa, czy to możliwe. Ale to nie było ważne - JADĘ NA BLISKI WSCHÓD, nic więcej się nie liczy!
Nasza grupa liczyła kilkanaście osób. Nie wiem dokładnie, bo prawie nigdy nie byliśmy razem, jeżdżąc autostopem dzieliliśmy się na grupki i spotykaliśmy się w umówionych miejscach, ale rzadko wszyscy. Oczywiście, nie było telefonów komórkowych :)
Żeby wyjechać, potrzebowaliśmy:
- jak najtańszego kosztorysu, nad tym pracował nasz kierownik wyprawy.
- paszportów, o które mogliśmy wystąpić jako organizowana przez klub wyprawa
- promesy dolarowej*, która była warunkiem otrzymania paszportów
- wiz do wszystkich krajów na Bliskim Wschodzie, oraz do Austrii, jako kraju tranzytowego
- szczepienia na cholerę (nie jestem na 100% pewna czy to o to szczepienie chodziło, ale chyba tak...)
- super oszczędnego ekwipunku i wygodnego plecaka**.
Koszt wyprawy (dla mnie) był taki (z pamięci, mogę coś pokręcić): 500zł za 100 dolarów, bilet na pociąg osobowy (najtańszy możliwy) Warszawa-Svilengrad, adidasy, dżinsy, słomkowy kapelusz, 50 zł na paszport studencki, niewielka suma na wizy. To wszystko.
*W owych latach już o tyle łatwiej niż za czasów Żelaznej Kurtyny można było wyjechać za granicę, że mając udokumentowane środki na pobyt za granicą można było się starać o paszport pod warunkiem przyznania przez bank tzw promesy dolarowej. Dolary na czarnym rynku kosztowały 100 zł, w banku 50 zł. Jeśli bank wydał taką promesę, można było się starać o paszport, a z paszportem można było przed samym wyjazdem wykupić przyznaną walutę (kilka godzin w kolejce w banku...). Na wyjazd do Europy przyznawano 100 dolarów, na kraje pozaeuropejskie - do 150 dolarów. Ludzie najczęściej dokupywali na czarnym rynku dolary, i przewozili je z wielkim strachem, pomysłowo ukryte - posiadanie nieudokumentowanego pochodzenia waluty było karane, jedną z kar był zakaz ubiegania się o paszport!
A więc my złożyliśmy podania o 150 dolarów. Ja chciałam wziąć tylko 100 dolarów, bo na więcej nie stać było mojej rodziny, ale grupa poprosiła mnie, żebym wzięła więcej dla kogoś innego i tak zrobiłam. Oczywiście, to nie było legalne:)
**Nie miałam plecaka ze stelażem, jaki był wymagany na ten wyjazd. Kierownik żądał takiego plecaka, tłumaczył, że w gorących krajach musimy chronić plecy dla dobra wyprawy, bo każda choroba utrudniała jej realizację. Ale takich plecaków nie było w sklepach a jak były to kosztowały straszne pieniądze. Więc tata zrobił mi stelaż do mojego brezentowego plecaka z ... cienkiej dykty, którą przywiązał do rurek linką! Plecak sprawiał się doskonale, mimo - jak będzie potem - ciężko poparzonych słońcem ramion i pleców, i mimo, że zgodnie z moją ówczesną hierarchią wartości w skład super oszczędnego ekwipunku musiała wchodzić moja ukochana książka do poduszki - Mały Książę (czego moi koledzy nie mogli mi wybaczyć...)
"I wreszcie ruszamy! Jedziemy pociągiem osobowym, z przesiadkami - tak będzie najtaniej. Podróż będzie długa, na miejscu mamy być dopiero o 18.25 następnego dnia. Ludzie wydają się raczej sympatyczni, przynajmniej na razie. Miejsca mieliśmy siedzące aż do Sofii" (z notatnika Kali).
Pierwszy etap podróży prowadzi tranzytem przez Lwów do Sofii. We Lwowie pociąg staje na stacji, ale nie wolno wysiadać - drzwi i okna są zamknięte! Patrzymy przez szyby na ludzi na stacji i usiłujemy sobie wyobrazić jak tam jest w tym zakazanym Lwowie... W pociągu przez głowę przebiegają marzenia - jak to będzie...?
Nasza wyprawa ma na celu zbadanie możliwości jak najtańszego zwiedzenia jak najwięcej. Program zakłada:
- przejazdy kiedy to tylko możliwe autostopem, przy czym grupa z reguły ma się dzielić na podgrupy, nie mniejsze niż dwie osoby,
- dziewczyny nigdy nie mogą podróżować bez opieki chłopców;
- spać mamy jeśli tylko to możliwe pod gołym niebem we wszelkich możliwych tanich miejscach jakie się przydarzą, oraz - jeśli będzie taka możliwość, w domach u ludzi (mamy jeden namiot, nie mamy materaców, nie słyszano wtedy o karimatach, każdy ma folię, którą mamy podkładać pod śpiwory);
Jedziemy trasą, gdzie rzadko docierają turyści, też dlatego, że w turystycznych ośrodkach wszystko jest drogie i nastawione na turystyczny biznes. My chcemy dotrzeć tam, gdzie ten biznes jeszcze nie dotarł... Czy to się uda...? Polacy w owych latach wyjeżdżają do Turcji i nie tylko tam, ale są to wyjazdy głównie „zarobkowe” - jedzie się coś sprzedać i coś kupić... Mnie zawsze brzydziła taka forma "turystyki" i nie chciałam mieć z nią nic do czynienia...
Pociąg jedzie całą noc, kołysze, w końcu usypiamy, wiezieni poprzez ciemność na południe...
Ok. 11-tej byliśmy w Bukareszcie, niestety, w pociągu do Sofii był nieprawdopodobny tłok, więc odjechał bez nas. Okazało się, że skorzystaliśmy na tym, bo zwiedziliśmy sobie troszeczkę Bukareszt, mając 8 i pół godz. do następnego pociągu do Sofii. Widzieliśmy Bukareszt tylko pobieżnie, ale wydał mi się miastem ciekawym, gdzie nowoczesna architektura sąsiaduje ze starą, z mnóstwem ozdrobnych gzymsów, płaskorzeźb i oryginalnych kopuł. A ludzie? Wydają się żyć dość skromnie - to z notesu Kali, a ja pamiętam głównie winiarnię w pobliżu dworca, gdzie można było kupić wino z beczek. Poprosiłam o nalanie ile się zmieści do manierki, i potem popijałam sobie podczas dalszej podróży, a wszyscy myśleli że to herbata...
Pociągiem docieramy do Svilengradu. Stąd już pieszo idziemy do granicy bułgarsko-tureckiej. Pamiętam, że duże wrażenie zrobiły na mnie suszące się na słońcu liście tytoniu... Tuż przed granicą poczułam się już w Oriencie...