Belgrad widziałyśmy z postoju tirów - miasto było gdzieś tam, za wysokim murem... Nasz turecki kierowca był poczciwym, spokojnym człowieczkiem... Nie bardzo wiedziałyśmy jak się zachować, a on nie był jakoś szczególnie rozmowny, a kiedy już próbował mówić, nie wiadomo czemu mówił do nas po niemiecku... Nocą pokazał nam swoją sypialnię nad kabiną, bałyśmy się, ale w końcu ułożyłyśmy się tam we dwie i bardzo wygodnie nam się jechało... dusza człowiek, we wszystkim nam dogadza. Zna niestety tylko turecki i niemiecki, a po angielsku tylko dwa zwroty: how are you i Just a minute. Jest bardzo sympatyczny i opiekuńczy.

Jazda z nim miała jeden wielki minus - jechał straszliwie powoli, robił długie przerwy. Pewnie tak należało, ale dla nas było to za wolno. Prócz tego, że miałyśmy nadzieję zwiedzić jeszcze Wiedeń, byłyśmy ograniczone czasem - nasze studenckie paszporty kończyły ważność 30 września, gdybyśmy do tego czasu nie przekroczyły polskiej granicy, musiałybyśmy dopłacić, bagatela, 150 zł... Dlatego bardzo nam się spieszyło, więc musiałyśmy się pożegnać... Ale jak mu to wytłumaczyć?...

W końcu, z wielkimi wyrzutami sumienia zostawiłyśmy naszego tureckiego kierowcę i jego Tira, a ponieważ nie było go w samochodzie kiedy podjęłyśmy taką decyzję - poszedł grać w karty z innymi kierowcami - zostawiłyśmy mu jedyny w swoim rodzaju list, napisany po turecku, niemiecku, angielsku i polsku oraz pismem obrazkowym :) - że dziękujemy, że przepraszamy, że było miło, ale że musimy gnać...

Zabrałyśmy nasze plecaki i poszłyśmy drogą przed siebie. Było to już na terenie Austrii. Próbowałyśmy zatrzymywać samochody, ale gdzie tam... Doszłyśmy do małego miasteczka. Leje, jest zimno. Zaglądamy do jakiegoś pensjonatu - niechętnie ktoś otwiera, pytamy o ceny. Astronomiczne. Pytamy, czy nie byłoby możliwości przenocowania gdzieś pod dachem, ale nie w pokoju. Nein - i drzwi zamknięte... Wzdychamy na myśl o tureckiej gościnności, i jak dwie zmokłe kury wleczemy się przez austriacką nieprzyjazną noc. Droga prowadzi pod górę, jest ciemno, leje, burza, zakręt. Warunki dla autostopu po prostu nieprawdopodobne. Ale widać że za nami jedzie samochód, więc odruchowo machamy rękami, nie odwracając się nawet... SAMOCHÓD STAJE!!! - Wiedeń? Wsiadajcie!

Coś nieprawdopodobnego, to chyba rekord świata w autostopie! Nikt, na całym świecie nie zatrzymałby się w takich warunkach! Tylko - no kto? TURCY!!! W samochodzie jest ciepło, gra znana nam muzyka, tureckie płyty, pierwszy raz widzę samochodowy odtwarzacz (na płyty analogowe!). Trochę rozmawiamy, potem zasypiamy. Przez sen widzę jak samochód jedzie jasnymi tunelami, jakimiś nieprawdopodobnie nowoczesnymi trasami, estakadami, czegoś takiego nigdy dotąd nie widziałam...

W końcu - gdzie chcecie wysiąść, jesteśmy w centrum Wiednia! - my rozespane... gdzie? No, może jakiś tani hotelik... Zostawili nas pod hotelem, pożegnali się, Tesekkür ederim - podziękowałyśmy pięknie, po raz ostatni w tym śpiewnym języku ... Dzwonimy, pytamy o cenę, dziękujemy, odchodzimy... Jesteśmy same w Wiedniu nocą...

Wiedeń, centrum, trzecia w nocy. Cisza, spokój. Pusto. Nikogo na ulicach, nie gra muzyka, nie ma ruchu, zupełnie inaczej niż TAM... - Kali, co robimy? - pytam... No, chyba będziemy chodzić po ulicach do rana... Wszystko tu zamknięte. I tu, i tu, i tu - naciskam klamki bram. I oto? Jedna brama otwiera się, zaglądamy do środka - przestronna klatka schodowa, marmurowe schody, a przy schodach - Kali, patrz, coś dla nas! - szerokie, przestronne parapety! Jeden moment, i już śpimy na takim parapecie, owinięte śpiworami („skarpetki mokre, swetry mokre, tylko śpiwory suche”), przytulone do siebie, szybko, szybko śpij bo za chwilę nas stąd wygonią!

Wcześnie rano jakaś frau schodzi ze schodów i zaczyna się wrzask, którego nie rozumiemy, ale oczywiście, łatwo zrozumieć o co chodzi... Szybko zwijamy się, pokazując na migi, że brama była otwarta, no więc ... jak nie skorzystać... Zadowolone, że udało nam się przetrwać noc i nawet pospać te dwie godziny, jemy śniadanie w cukierni... Gdybyśmy zjadły faktycznie te wszystkie słodkości które tam pożeramy oczami, nie mogłybyśmy się ruszyć z przejedzenia... Kali pisze: Musimy teraz znaleźć jak najszybciej informację turystyczną*.

Z pozostałymi ludźmi umówiliśmy się na 25 lub 26 września o godz. 12 przy Katedrze Św. Stefana, w samym centrum miasta. Ciekawe, czy już dotarli. W informacji zdobyłyśmy plan Wiednia i spis hoteli studenckich. Znalazłyśmy wreszcie jeden z nich, nocleg za dobę na 1 osobę 40 szylingów, przeszło 2 dolary, ale wreszcie ciepła woda, czysto.

Wiedeń bardzo mi się podoba. Jest taki piękny, wielki, czysty, pełen zabytków, eleganckich sklepów, ale jednocześnie szalenie drogi. Następnego dnia poszłyśmy do nowej galerii, bilet kosztował tylko 1 szyling, zniżka studencka – szok, a tramwaj kosztuje aż 6 szylingów! Galeria jest mała, ale ciekawa. Zawiera m.in. pojedyncze obrazy Van Gogha, Goyi, Pissaro, Toulouse-Lautreca, Moneta i innych. W Wiedniu spędzamy ok 3 dni. Włóczymy się po mieście, jeździmy na gapę tramwajem, napawamy się przepychem "Zachodu".

Znów spotykamy kilka osób z naszej grupy, i razem wybieramy się do kina na Ostatnie tango w Paryżu... Po filmie, szokująco odważnym jak na owe czasy, a tym bardziej na owe czasy dla nas, Polaków, ochoczo gubię się grupie. Po kilku tygodniach chodzenia jak na smyczy, trzymania się zawsze grupy, uzależnienia na każdym kroku od męskiej opieki chłonę żarłocznie możliwość chodzenia po mieście SAMA! Pół nocy spaceruję bez pośpiechu, oglądam wystawy, napawam się samodzielnością...

*DYGRESJA: Informacja turystyczna, to dla nas był symbol bezpieczeństwa, pomocy, opieki. To była dla nas oaza na pustyni, miejsce, gdzie zawsze nam pomagano, gdzie dostawaliśmy mapy, informacje i wszelką pomoc. Tam się umawialiśmy na spotkanie z resztą grupy, tam zostawialiśmy sobie informacje. Czasami tylko trudno nam było wytłumaczyć pracownikom IT co to znaczy czas. My mówiliśmy – szybko, pomóżcie bo… a oni – oczywiście, nie ma sprawy, siadajcie, może herbaty… Czas w tamtym świecie inaczej płynie, również w Informacji Turystycznej…

Jadąc stopem w stronę Polski przechodzimy pieszo granicę. Po stronie austriackiej pokazujemy nasze paszporty żołnierzowi, który nawet na nie nie patrzy. Zaniepokojone, że nie przybija nam pieczątek, i czy to się dla nas źle nie skończy, podajemy mu te paszporty, pokazujemy - ale pieczątka, pieczątka! - Od niechcenia, nie patrząc, stempluje... Uff... idziemy ku stronie czechosłowackiej.

Widzimy daleko przed nami czeskich pograniczników. Czujemy się jak u siebie - po tym całym Oriencie, arabskich zwyczajach, niezrozumieniu, po tym całym obcym, choć ciekawym świecie -wyciągamy do nich ręce, śmiejemy się - Nareszcie w domu, witajcie! - wołamy! - Halt! - słyszymy w odpowiedzi. Ich twarze są poważne, obce, w rękach karabiny...

Zatrzymujemy się na miejscu. Podajemy paszporty, studiują je w milczeniu, potem dzwonią gdzieś, przychodzi kobieta, rewiduje nasze plecaki, wyciąga jedną parę brudnych, wełnianych skarpet, drugą... z obrzydzeniem odkłada, nie szuka więcej... Pokazuje, że możemy iść... Trochę miny nam zrzedły na takie powitanie, no ale cóż...

Dalej jedziemy pociągiem, Kali do Łodzi, ja do Kalisza, do rodziców...

Dzwonię do drzwi w środku nocy. Mama otwiera mi zaspana, przytula mnie, i zaraz zaczyna się martwić - ale gdzie ja cię położę, nie wiedziałam, że dziś będziesz, nie pościeliłam ci łóżka... - Ależ mamo, nie ma problemu, wystarczy mi ten mięciutki dywan, mówię, ku jej zdumieniu, i już za moment usypiam, owinięta śpiworem na podłodze, na miękkim dywanie w domu...