W Bejrucie spędziliśmy dwa dni. Był to bardzo burzliwy pobyt. Raz, że Liban był wówczas w stanie wojny, dwa z powodu miejsca gdzie nocowaliśmy i ludzi, których poznaliśmy... Moja koleżanka, Kali tak napisała w kartce do rodziny: "jest to miasto bogacz - pełno hoteli (takich bardziej ekskluzywnych), mnóstwo banków, restauracji, kafejek. Nocowaliśmy na plaży"...

Plaża na której nocowaliśmy była brzydka i ponura, miasto wznosiło się nad nią. Podobno w tym miejscu kilka lat wcześniej miasto zostało zbombardowane... Nie było to miłe miejsce. Miasto jednak było kwitnące i w ogóle nie miało się wrażenia że w tym kraju panuje wojna. Po ulicach spokojnie można było chodzić, nie obawiając się zaczepek (mówię o nas, dziewczynach), a więc zwiedzałyśmy miasto we dwójkę, Kali i ja.

Poznałyśmy tam dwóch chłopaków, studentów, którzy zachowali się bardzo gościnnie, pokazali nam dużo ciekawych miejsc, a potem odwieźli na plażę, pożegnali się i już mieli odejść, kiedy zaniepokoili się towarzystwem, poznanym na plaży przez naszych kolegów. Było to bardzo szemrane towarzystwo. Murzyn o dzikich oczach, wywijający pistoletem, i drugi jakiś dziwny, podejrzany człowiek, biegający w kółko, według naszych nowo poznanych kolegów - narkoman na haju... Chłopcy - nie pamiętam ich imion - najpierw przestrzegli naszych kolegów przed tymi typkami, a potem postanowili zostać z naszą grupą aby nas bronić.

Cała ta sytuacja skończyła się nocną bitwą wyglądającą naprawdę groźnie (straszliwe krzyki, bieganie wokół ogniska, wywijanie pistoletem), choć trudno było zrozumieć o co naprawdę chodziło... Na szczęście podejrzane typki w końcu zniknęły, chłopcy - nasi obrońcy - też pożegnali się i odeszli, tylko atmosfera w grupie mocno się popsuła...

Z Bejrutu pojechaliśmy do Byblos, starożytnego miasta. Jechaliśmy oczywiście, autostopem, małą ciężarówką, wiatr rozwiewał włosy (wróciłam do domu z włosami o połowę krótszymi przez ten wiatr i słońce...). Wspaniale się tak jeździło, trzeba się tylko było mocno trzymać no i nie bać, bo kierowcy nie tylko byli przyzwyczajeni do szaleństw na drogach, ale też koniecznie się chcieli przed nami popisać... Drogi były wyboiste, wąskie i kręte, a z góry to wszystko wyglądało trzy razy bardziej niebezpiecznie...

Raz, pamiętam, kierowca kazał wysiąść po coś swojemu koledze, a kiedy tamten stanął na drodze, kierowca nagle ruszył z impetem. Pozostawiony z tyłu jego kumpel biegł, krzyczał, gonił nas, a kierowca głośno się śmiejąc gnał do przodu. Dopiero kiedy zgubił zupełnie biedaka, nagle zatrzymał i wrócił pędem po tych wertepach na wstecznym...

Jadąc ciężarówką napotkaliśmy raz posterunek wojskowy. Zapachniało wojną - worki z piaskiem, karabiny, miny wcale nie przyjacielskie. Nie wiedzieliśmy co robić, nigdy nie można było być pewnym o co im chodzi, a co dopiero kiedy mają broń w rękach... Krzyczą do naszego kierowcy, krzyczą na nas... Nasz kierownik wyprawy, Krzysiek, miał w ręce kamerę filmową, ci na niego krzyczą, drą się, ten nie wie o co chodzi, boi się, że mu chcą odebrać film, albo i kamerę. W końcu zrozumiał - chcą żeby ich filmował. No więc kręci, oni pozują, karabiny wznoszą dumnie do góry... (my, z komunistycznego kraju gdzie nie wolno było zdjęć robić nawet na dworcu kolejowym a co dopiero w takiej sytuacji...). W pewnej chwili Krzysiek syka do mnie: - film mi się skończył! - to nic, udawaj że kręcisz! - radzę. Więc udaje że nadal filmuje, póki żołnierzom nie znudziło się i puścili nas wolno...

Tripoli, duże głośne miasto... Ja jednak pamiętam głównie to, że kończyła nam się wiza libańska, i musieliśmy gnać na granicę, bo jak nie, trzeba byłoby sporo zapłacić za nową. I wiem że na granicy była wielka kolejka, i że były problemy, i chyba udało nam się z trudem kogoś przekonać albo może nawet nieco oszukać, pamiętam stos paszportów, i nasze na samym spodzie, a potem widzę w pamięci rękę, wyjmującą nasze paszporty spod spodu i kładące je na samym wierzchu, i potem pieczęć przybitą w naszych, widzę też na tej granicy samochód z jakimś generałem, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć o co dokładnie chodziło i co miał wspólnego generał z naszymi wizami... Ważne, że się udało. Potem nocowaliśmy na ziemi niczyjej między granicą libańską a syryjską.