Na szczęście wieje wiatr, na szczęście już po południu pojawiły się chmurki i nie ma takiego upału. Na szczęście ruszamy dopiero koło wpół do szóstej. Na szczęście jesteśmy ostatnią grupą – dlaczego, o tym później. Tyle szczęścia!
Nie jestem jedynie zadowolona z przydzielonej mi grupy, nie to, żeby mi się nie podobała, tylko że ja jedyna mówię po włosku. Przewodnik, Icaro (czyli Ikar!) mówi po angielsku, przewodniczka dla swojej grupy tłumaczy na niemiecki. Z angielskiego rozumiem dużo, ale po włosku to całkiem co innego. Icaro co jakiś czas relacjonuje to co wcześniej mówił specjalnie dla mnie, ale tylko co jakiś czas, więc sporo z tego co mogłabym się dowiedzieć mi ucieka, no i z grupą niemieckojęzyczną niewiele mam kontaktu. Z Włochami byłoby całkiem co innego. No, ale trudno, nie można mieć wszystkiego, a ja mam tyle szczęścia!
Idziemy najpierw kamienną drogą w górę, potem między bogatą roślinnością, w tym pachnącym żółtym żarnowcem, kamienno-pylistą ścieżką. Dochodzimy do miejsca, gdzie kończy się roślinność, ok 500 m nad poziomem morza, to połowa drogi. Tu czeka chłopak, którego zadaniem jest sprowadzenie w dół osób, które z powodu zawrotów głowy rezygnują z wejścia dalej.
Icaro tłumaczy nam, że tu jest ostatni moment, kiedy można zrezygnować z pójścia dalej. Gdyby ktoś musiał zrezygnować wyżej, musielibyśmy z nim zejść wszyscy, całą grupą, bo przewodnik nie ma prawa zostawić grupy ani - na tej wysokości - puścić nikogo samego... Idzie grup chyba sześć, są ze sobą w stałym kontakcie, ustalają kolejność, tempo, informują o zajętym lub zwolnionym miejscu postoju.
Chłopak, z jedną kobietą z innej grupy czeka jeszcze kwadrans, bo w naszej grupie jest osoba, która nie jest pewna czy da radę. Po 15 minutach Ikaro zawiadamia go, że może schodzić, nasza towarzyszka idzie dalej.
Teraz wspinamy się wzdłuż kamienno – pylistego zbocza, idziemy zygzakami, wciąż wyżej i wyżej. Nad nami widać inne grupy zygzakiem pokonujące zbocze. Mam wrażenie, że radzę sobie lepiej niż na Panarei, może motywacja, z pewnością fakt, że wieje wiatr i słońce nie pali, może i to, że jestem w grupie i nie mogę zatrzymywać się co chwilę i zipać. Staram się dotrzymywać kroku innym, choć z każdą chwilą mam wrażenie, że moje nogi już nie mogą, ale idę do góry, do przodu, zygzakiem, raz w prawo, raz w lewo. Do tego usiłuję co chwilę robić zdjęcia, bo warto wiedzieć jak to wygląda, a nie tylko jak tam będzie u celu.
Kiedy wydaje się, że już się nie da iść dalej – stoimy na górze. Nie jest to jeszcze ostateczny cel naszej wyprawy, stąd widzimy zbocze, na którym co pewien czas pojawiają się erupcje i widać również jak czerwone iskry staczają się w dół, więc widzimy Sciara del Fuoco, ale z góry. Po kolei grupy wchodzą na punkt widokowy 150 m. nad kraterem, skąd zagląda się bezpośrednio w krater wulkanu.
My czekamy, jesteśmy ostatnią grupą, Icaro mówi, że to bardzo dobrze, bo dzięki temu będziemy mogli zostać dłużej. Na razie zakładamy kaski i czołówki, ubieramy się cieplej i obserwujemy zbocze. Erupcje, które się pojawiają są raczej niewielkie, trzymamy aparaty w pogotowiu.