CZWARTEK Filicudi wodolot na Alicudi (11.10E)
2 dni na Alicudi
Spanie Giovanna (gratis - prezent!)
Alicudi to włoska wyspa na Morzu Tyrrreńskim (pierwotnie przez Greków zwana Ericusa od powszechnie porastających ją wrzosów), najbardziej wysunięta na zachód ze wszystkich wysp archipelagu Liparyjskiego. Alicudi położona jest ok. 40 km na zachód od wyspy Lipari, powierzchnia całkowita wyspy wynosi ok. 5,2 km².
Wyspa utworzona została około 150 000 lat temu z law nieczynnego już dziś wulkanu Montagnola. Jej część podmorska zanurzona jest na około 1000 m, część nadmorska sięga na wysokość 675 m (Timpone della Montagnola). Odwiedzana jest również niższa część szczytu: Filo dell'Arpa (662 m n.p.m.).
Badania archeologiczne wykazały, że wyspa była zamieszkana w XVII wieku p.n.e., a także w czasach rzymskich, około IV wieku p.n.e. W czasach panowania arabskiego nad tą częścią Morza Śródziemnego Alicudi bywała miejscem najazdów piratów. Na szczycie Montagnola znajduje się Timpone - mały fort, który niegdyś był miejscem schronienia kobiet przed piratami. W przystani Palomba i na nizinie Fucile odnaleziono materiały sięgające epoki brązu.
Obecnie wyspę (jej wschodnią, dostępną część) zamieszkuje około 140 mieszkańców. Zajmują się oni głównie połowem ryb i w ograniczonym zakresie uprawą roli. Na wyspie nie ma dróg ani ruchu samochodowego. (Źródło - Wikipedia)
Płynąc na Alicudi najpierw podziwiam niedostępny brzeg Filicudi, jej niezwykłe skały - la Canna i Montenassari. Później całą uwagę poświęcam powiększającej się choć wciąż maleńkiej Alicudi, gdzie spędzę dwa dni...
Nieprawdę mówili panowie na Filicudi – że na Alicudi jest „jeszcze gorzej”. Chyba tu nigdy nie byli... Na Filicudi jest nieporządek i brak informacji, tutaj jest zupełnie na odwrót. Wyspa jest dziewicza, nieskomercjalizowana, ale dobrze zorganizowana... Od chwili, kiedy schodzę z trapu, jestem mile zaskoczona. Po Filicudi oczekiwałam – zgodnie z opinią panów – jeszcze większego bałaganu. Tymczasem nic z tych rzeczy!
Port jest maleńki, od razu widzę kasę biletową. Pytam o Giovannę, i o to, czy mogę na dwa dni zostawić trochę rzeczy. Oczywiście! Mam przygotowane dwie torby tego, co najcięższe i co mi tu nie będzie potrzebne.
Dziewczyna objaśnia mi jak iść do domu Giovanny. Nie muszę liczyć schodków (200), mam zwrócić uwagę na białą ławeczkę na rozstaju schodkowych dróg. Nie bardzo rozumiem co dalej, ale do tego momentu wiem: na rozstaju mam wybrać bardziej stromą drogę.
Wspinam się powoli, oszczędzając siły. To wspinaczka jak w łatwiejszych partiach Tatr. Idę, pstrykam zdjęcia, koło mnie jakaś pani wchodzi i co chwilę odpoczywa. Czyli, nie tylko dla mnie to wyczerpujące wejście.
Jest ławeczka. Nie jestem pewna, która droga jest bardziej stroma, wybieram tę w lewo i w następnym domu pytam kobietę, czy zna Giovannę. - Oczywiście, proszę pani, to ten następny dom, a Giovanna tam stoi i wypatruje! - Oj, to wspaniale, myślałam, że jeszcze daleko...
Szukając kwatery na Alicudi, gdzie reklamuje się jedynie hotel i parę drogich pensjonatów, natrafiłam na bardzo ciekawą ofertę – chcesz spędzić czas na niezwykłej wyspie, i jednocześnie szlifować włoski? To propozycja dla ciebie! Giovanna, emerytowana nauczycielka wymyśliła sobie taką działalność. Jest cena za kwaterę z dwiema godzinami lekcji dziennie, ale jest też cena za samą kwaterę: 20 euro za osobę. To by mi bardzo pasowało!
Napisałam do niej natychmiast, Giovanna zainteresowana ideą mojej podróży obiecała, że albo mi coś znajdzie, albo, jeśli będzie miała miejsce, to przenocuję u niej.
Kiedy na parę miesięcy przed wyjazdem zapytałam ją o konkrety, ku mojemu zaskoczeniu odpisała, że nie ma problemu, mogę się zatrzymać u niej i nie muszę nic płacić – jest przed sezonem i nie ma chętnych na noclegi! Wdzięczna ogromnie zaplanowałam dwa noclegi u niej, przygotowałam prezenty. No i teraz, wdrapałam się pracowicie na te 200 schodków i jestem u Giovanny!
Miła starsza pani wita się ze mną serdecznie, zaraz prowadzi mnie do mojego pokoju. Boże, jak cudnie! Wielkie łoże, okno wychodzi na morze, za którym widać wyspy, wybrzeże Sycylii i Etnę... Mam taras, z tym samym widokiem, ze stołem, leżakiem. Nad tarasem Alicudi pnie się w górę, a na zboczu nade mną rosną domy...
W pokoju mam też kącik kuchenny, oraz łazienkę. Mam wszystko, o czym mogłabym marzyć! U sufitu, gdzie belki tym razem pomalowane są na biało – biały wiatrak. Giovanna objaśnia mi wszystko, a potem zostawia mnie samą.
Ta wyspa, ten dom... tu mogłabym spędzić nie dwa dni, ale dużo, dużo więcej czasu. Na stoliku leży wspaniale opracowana mapa ze szlakami wycieczek... A więc do dzieła!
Giovanna zostawiła dla mnie w pokoju mapę wyspy. Ta mapa jest całkiem wyjątkowa. Tak starannie wykonanej, tak dokładnej mapy nie znalazłam na żadnej z wysp. Ale przede wszystkim są na niej wyznaczone trasy w ciekawe miejsca, wszystkie z ilością schodków, ale też czasu jaki potrzebny jest do pokonania trasy – tam, oraz z powrotem. Te trasy się łączą ze sobą, tworząc sieć, jak linie metra. Alicudi to wyspa, na której główną jednostką odległości są ... schodki. Dlatego ta mapa nazywa się: Schodkowe metro...
To, że Giovanna napisała mi, że mieszka 200 schodków od głównej ulicy, to nic nadzwyczajnego – tu wszędzie wchodzi się po schodkach, i odległości tras są podane przede wszystkim w ilości schodków. Ale to jeszcze nie wszystko: w terenie oznaczone są szlaki, kolorowymi strzałkami, zgodnie z planem tras na mapie. Jak nasze szlaki w Tatrach. Dzięki temu łatwo znaleźć drogę, zorientować się, gdzie się jest...
Schodzę do portu (200 schodków w dół), kupuję w sklepie prowiant na wycieczkę, oraz mapę. Niech mapa Giovanny służy innym, a ja moją chcę zawieźć w domu.
Zajadam dziwna pizzę – z ziemniakami i mozzarellą, jest naprawdę dobra! Te ziemniaki, to takie cieniutkie surowe płatki położone na pizzy i upieczone, nie spodziewałam się, że to tak może smakować! Zajadam się też granitą morwową i mogę ruszać na obchód wyspy.
W porcie widzę wycieczkę „objazdową” – taką, co w jeden dzień opływa wszystkie wyspy. Po chwili wycieczkowicze znikają w restauracji hotelu Ericusa – spędzają na wyspie, według programu, półtorej godziny...
Postanawiam dzisiaj spenetrować zachodnią część wyspy, choć na mapie kusi najwyższy szczyt, Montagnole, 675 m (1625 schodków). Tłumaczę sobie, że to byłaby przesada – dość chodzenia po górach! Chcę zobaczyć stare zabudowania Tonna, a potem wysoko położone Pianicello. Najbardziej na zachód wysunięty punkt to Casa del Tramonto, ale tam raczej się nie wybieram, bo to znaczy Dom Zachodzącego Słońca, a jest przecież przed południem...
Wchodzę coraz wyżej po schodkach, mijam kolorowe domy, niezwykłe budowle, okrągłe cysterny, okwiecone tarasy...
W pewnym momencie na wąskiej kamiennej ścieżce mija mnie grupa z trzema mułami. Prowadzący zwierzęta mężczyźni ostrzegają: attenzione! (uwaga!) Nie bardzo wiem co mam zrobić, zejść ze ścieżki się nie da... Przyklejam się do skały. Muły, obładowane ciężarami mijają mnie o parę centymetrów, najpierw pyski, potem kopyta...
Potem w innym miejscu obserwuję, jak przewodnicy ładują na muły ciężary – worki, nie wiem, cementu czy innych materiałów budowlanych. Wydaje mi się tego o wiele za dużo... Podobno muły są bardzo wytrzymałe, ale ja mam wątpliwości...
Potem skręcam ścieżką - chcę dojść do Tonna - ścieżka robi się coraz bardziej dzika. Idę w trekkingowych sandałach, do tej pory dobrze się sprawdzały w terenie, ale tu jest masa jakichś ostów, również jeżyn i innych kolczastych roślin, które boleśnie ranią mi nogi.
Coś mi się wydaje, że jednak pokręciłam instrukcje z mapy, w końcu dochodzę właśnie tam, gdzie nie zamierzałam - do Casa del Tramonto, najbardziej jak się da na zachód... To opuszczony dom, jedynie stąd na wyspie można obserwować zachód słońca. Port i większość zabudowań jest po stronie wschodniej i południowej.
Odpoczywam chwilę w ciszy opuszczonego domu, po czym wracam tą samą kolczastą ścieżką: inaczej się nie da. Wiem, że pokręciłam choć mapa przecież mówi wyraźnie gdzie iść. Ja jednak nie wyczułam wysokości. Tonna jest dużo niżej... Teraz czeka mnie męczące schodzenie po schodkach na dół, a jeśli chcę potem dojść do Pianicello, będę musiała znów się wspinać...
Schodzę więc po schodkach w dół, dochodzę do starych zabudowań, większość z nich jest opuszczona, zniszczona, ale kto wie, może znajdą się chętni na odbudowanie tych domów... Wiele z nich jest naprawdę pięknych...
Chodzę powoli między domami, tu się czuje bardzo dawne czasy, kiedy na tej wyspie mieszkało nie stu mieszkańców jak dzisiaj, ale ponad tysiąc, kiedy ci mieszkańcy wydzierali naturze każdy skrawek kamienistej, niedostępnej ziemi - skały i uprawiali go z ogromnym trudem. W owych czasach nie wiedzieli pewnie, jak ludzie wiedzą dzisiaj, że można żyć łatwiej i mieć więcej...
Tak sobie teraz myślę (po powrocie...) że gdybym miała zamieszkać na wyspie, to chyba właśnie tu... Tonna jest urokliwa, jest prawdziwa, nie jest tak straszliwie, abstrakcyjnie niedostępna, jest kolorowa, pełna widoków na morzu i na ziemi... Tak, Tonna to mogłoby być TO miejsce...
Teraz chcę dojść do Pianicello (1317 schodków z portu), zdaję sobie sprawę, że muszę ponownie wdrapać się tak jak poprzednio, tylko dużo, dużo wyżej... Mam przed sobą niezłą wspinaczkę! Pianicello to bardzo wysoko – podobno najwyżej – położone, zamieszkałe skupisko bardzo starych domów, w większości wykupionych i wyremontowanych przez ludność pochodzenia niemieckiego. Podobno nie ma tam prądu ani wodociągu, ale mam co do tej informacji wątpliwości, bo widzę ukryte wśród kamieni przewody, a na dachach - panele słoneczne...
Pokonuję 820 schodków (według mapy, ja nie liczę...). Szczególnie ostatni etap wspinaczki jest trudny, kamienne schodki ukryte są w bujnej roślinności, która nie ułatwia wspinaczki. Wspinam się stromo w górę, czasem szukam schodów, lub – bardziej trafnie – kamieni, skał, wypatrując na nich szlaku.
W końcu docieram do domów, nie widać tu nikogo, w większości są pozamykane, ale nie wyglądają na nie zamieszkałe, pewnie w sezonie się zaludnią. Nazwy niektórych domów są faktycznie niemieckie.
Z Pianicello idę już łatwiejszą ścieżką, wiem z mapy, że dostanę się nią do niebieskiego szlaku, a niebieski szlak przechodzi koło domu Giovanny. A więc kiedy do niego dotrę, zejdę w dół i będę w domu... No może nie zupełnie, bo chcę jeszcze zejść do portu i kupić prowiant na jutrzejszą wycieczkę – nie miałoby sensu jutro rano schodzić najpierw w dół, a potem znów wspinać się na górę.
W końcu docieram do niebieskiego szlaku i zaczynam nim schodzić w dół. 775 schodków w dół, to nie byle co... Nie po raz pierwszy stwierdzam, że zdecydowanie wolę się wspinać niż schodzić, szczególnie – po schodkach...
Docieram do cmentarza. Tu też masa ostów, nie sposób podejść do większości grobów, a szkoda... Jest tu kilka dużych niby kapliczek z rodzinnymi grobami, sporo opuszczonych i zaniedbanych grobów, oraz dwa mury, w których chowani są zmarli, z tablicami pamiątkowymi. Zastanawia mnie bardzo duża ilość tablic, z napisem: Ignoto, co znaczy – Nieznany... Skąd tutaj tyle nieznanych zmarłych?
Schodzę dalej w dół, i w dół, nogi już mnie nie chcą nieść. W końcu jestem na dole, w porcie. Robię zakupy i znów wchodzę te 200 schodków na górę, do domu. Giovanna dziś zaprasza na kolację, mam godzinę na wyzipanie się, prysznic, odpoczynek.
Schodzę do Giovanny – ja mieszkam kilka schodków nad nią, do niej wchodzi się najpierw na wielki taras, gdzie stoi stół, jest też kuchnia, no i masa kotów... Giovanna też zajmuje się kotami, leczy je, karmi, sterylizuje.
Siadamy do stołu. Giovanna podaje na pierwsze danie doskonałe spaghetti, muszę podpytać, jak je przyrządziła, bo ogromnie mi smakują. Potem jemy kotlety i jarzynę sporządzoną z fasolki szparagowej i ziemniaków, a na deser morelowe ciasto, które przyniosła szwajcarska koleżanka Giovanny, Margit.
Tak, tutejsze morele! Nie tylko objadam się nimi bez przerwy, kupuję ich masę, to jeszcze gdy podczas wędrówki zobaczyłam maleńkie morelki jak nasze mirabelki na ścieżce – zjadłam ich masę! Margit mówi, że to ciasto właśnie z tych morelek. Jest doskonałe!
Margit, starsza pani mieszka na stałe w Szwajcarii, ale kupiła dom na Alicudi, niedaleko – powyżej – Giovanny. Wdrapuje się tam z wysiłkiem kilka razy dziennie. Przyjeżdża tutaj około pięć razy w roku... Rozmawiamy o różnych sprawach – polskich i tutejszych, rodzinnych i zawodowych. Pokazuję im film, nakręcony podczas spaceru z Woolikiem do Puszczy, zachwycają się kampinoską przyrodą. Opowiadają mi o życiu na wyspie...
W końcu żegnamy się, Margit idzie do swojego domu, pomagając sobie wielką laską, i świecąc latarką. Giovanna podprowadza mnie do drzwi mojego domu z latarką, bo ja mojej nie wzięłam.
Jutro mam zamiar jednak wybrać się na Montagnole – Giovanna mnie zachęciła do tej wyprawy, mówiąc, że naprawdę warto. Ważne tylko, żeby wyjść raniutko. Dlatego mam zamiar wstać w miarę wcześnie i szybko się zebrać, żeby wyjść przed upałem...
Czyli, jutro znów schodki, a do Montagnoli jest, bagatela – 1625 schodków! Można odjąć 200, bo mam zamiar wejść tam nie schodząc do portu, no ale to i tak masa... Dam radę? Giovanna mówi że tak, więc idę!
Budzę się wcześnie, zaczynam dzień od kawy i podziwiania widoków...
Wychodzę nie skoro świt, no bo jednak to ma być frajda, a nie katusze, ale o wpół do ósmej jestem na niebieskim szlaku. Na Montagnole prowadzi czerwony szlak, którym wczoraj wracałam, jest bardzo trudny, cały czas ostro pod górę. Z mapy wypatrzyłam inną możliwość – bardziej dookoła, ale prócz tego, że mogę dużo więcej ciekawych miejsc zobaczyć, wydaje mi się, że będzie też łatwiej...
Kieruję się do Chiesa di San Bartolo, jest to jedyny zabytek na wyspie, zbudowany na wysokości 340 metrów. Po drodze widzę, jak robotnicy kładą kable elektryczne – rozkopana jest kamienna ścieżka w dół... To musi być katorżnicza praca, doprowadzenie prądu i wody wszędzie na wyspie, pod tymi kamieniami, na tych wysokościach...
Docieram do kościoła. Pochodzi z dziewiętnastego wieku, choć zbudowany został na pozostałościach szesnastowiecznej zakrystii. Jest niestety zamknięty, cisza tu i spokój – jak wszędzie. Przy kościele odpoczywam, leżąc sobie wygodnie na zacienionym murku...
Potem idę w górę ocienioną kamienną ścieżką, w stronę starej wioski Montagna (czyli góra). W pewnym momencie słyszę tupot kopyt, usuwam się ze ścieżki i udaje mi się nakręcić filmik – jedzie na mule jeździec, a za nim idzie jeszcze jeden muł. Mężczyzna wita się, pyta, czy idę w góry, pozdrawia i wjeżdża po stromej ścieżce wysoko w górę...
Później, idąc tą samą ścieżką co jeździec w górę, dochodzę do zabudowań Montagna. Tu niegdyś skupiało się rolnicze życie wyspy, dziś większość zabudowań jest opuszczona, choć widać winorośle, o które ktoś dba...
Wśród starych, opuszczonych domostw widzę jeden odnowiony – tu pasą się spotkane wcześniej muły i blokują ścieżkę, a mężczyzna wychodzi, pytając, czy chcę przejść. Przeprowadza muły tak, żeby mi zrobić przejście i żegna się. Pytam czy tu mieszka. Mówi, że tylko od czasu do czasu przyjeżdża tu z rodziną na wakacje. Ale – dodaje z dumą – to mój dom...
Idę dalej. Mój cel to najwyższy szczyt wyspy, Montagnole, skąd rozpościera się podobno wspaniały widok. Ale wiem też, że obok prowadzi ścieżka do Pianure, czyli Płaszczyzn - dawnych kraterow, nie tak trudna, bez większej wspinaczki, o wspaniałych widokach. Planuję więc najpierw zdobyć Montagnole, a później wrócić w to miejsce i stąd pójść jeszcze na Pianure.
Wspinając się płoszę górską kozę, wiele królików, jaszczurki, czarne długie węże. Cały świat jest śpiewaniem ptaków...
I powiem krótko – Montagnole zdobyte, weszłam na taki prawdziwy szczyt, jak w dzieciństwie wyobrażałam sobie szczyt góry: taki ostry, spiczasty - usypany z kamieni kopczyk na szczycie góry.
Widoki... Nie da się opowiedzieć. Kiedy dotarłam na górę, wydałam z siebie okrzyk zachwytu. Byłam na szczycie tego świata...
Potem zeszłam parę kroków niżej, w zarośla, i tam zjadłam obiad: mozzarella, pomidory, ciasteczka, woda. I wróciłam tam, gdzie droga się rozchodzi na Montagnole i na Pianure.
I poszłam dalej, tak jak chciałam do Pianure.
Idącym na Montagnole radzę bardzo uważać na szlak – w wielu miejscach się gubi w roślinach - są tam takie wielkie pola paproci. Zgubienie szlaku może być niebezpieczne, szczególnie podczas powrotu. Radzę też ubrać się koniecznie w długie spodnie lub bardzo wysokie skarpety, najlepiej podkolanówki, a jeszcze lepiej na to wysokie getry...
Jaka jest wada Alicudi? Prócz schodków ;) – osty. Osty, osty i jeszcze raz osty. Prócz ostów różne inne kolczaste rośliny. Jeżyny, i co jeszcze się da. To wszystko tnie, kłuje, kaleczy. Najwięcej tego jest po drodze do Pianure, choć i wcześniej też nie powiem, kłuło, raniło, kaleczyło. Nogi mam tak pocięte, poranione, pokaleczone, pokłute, że chyba nie ma na nich centymetra zdrowego...
A więc, Pianure (Dirittusu - dawne kratery, świadkowie ostatniego wybuchu wulkanu na wyspie).
Podczas gdy Montagnole to dwa szczyty, choć na samej górze wyglądają jak niewielkie kopce, ale to najwyższe wzniesienie na wyspie – Pianure (płaszczyzny) to obszar płaski, choć bardzo wysoko. Według mapy, 0 schodków. To mi się podoba!
Idąc wybranymi przeze mnie szlakami, można wracając z gór na rozstaju dróg pójść drugą drogą i idzie się dużo dalej niż Montagnole, ale nie do góry. No to idę.
Najpierw jest cudny cień pod wysokimi drzewami – piję, jem, odpoczywam. Potem ruszam. Widać coś w rodzaju łąki, bardzo sielskiej, po bokach wysokie skały, a między nimi morze. Jakoś dużo tego morza – przecież ja mam morze za plecami, a tu morze jeszcze z prawej, i jeszcze przede mną – czyli z trzech stron morze! ...
Skały mają ciekawe kształty, w jednej widać jakby pieczarę. Chętnie bym w niej odpoczęła w cieniu, ale najpierw trzeba tam dojść. Osty, coraz więcej ostów. Ja już nie chcę tych ostów! Tu są całe pola ostów, jak tu iść! W pewnym momencie mam kryzys. Nie idę dalej! To nie ma sensu! Płaszczyzna jak płaszczyzna, widzę przecież jak to wygląda, mogę wrócić! Przecież nie mogę tak zakatować nóg, do jesieni będę miała ślady!
Ale zaraz przychodzi druga myśl – szkoda, tyle przeszłam, jak tu się wycofać, przecież muszę dojść do końca. Zaciskam zęby i ruszam w ostowe pole. Tego świństwa nie daje się ominąć, przydeptać, ja idę, a to mnie smaga, kaleczy, rani, parzy. A ja idę...
I kiedy dochodzę do końca, już wiem, że warto było... To nie tylko płaszczyzna, nie tylko niby łąka. Tu się nagle pokazuje koniec wyspy, a z boku wysoka, stroma, niedostępna góra - to przecież moje Montagnole od dołu! Skały o różnych kształtach, w dole morze, bardzo stromy brzeg. To jest cudne, niezwykłe miejsce!
Skała z jaskinią okazuje się niesamowicie stromym urwiskiem, a jaskinia wisi tam gdzieś wysoko. Na polu stoją dwie jakby lepianki, zbudowane z kamieni bez użycia zaprawy. Wchodzę do jednej z nich, napawam się chłodem. Jak to wszystko się trzyma nad moją głową, zupełnie jak igloo...
Trzeba wracać. Przyszłam przez osty, to muszę wrócić przez osty, innej drogi nie ma. Staram się to zrobić bardzo szybko. Mijam całą płaszczyznę, potem jest znajome drzewo z cieniem, potem rozstajna droga. Mijam znów znajome, stare domy Montagna, docieram do kościoła San Bartolo, znów odpoczywam tu jak rano...
Za kościołem San Bartolo skręcam nie w stronę, z której rano przyszłam, ale w dół. Schodzę bardzo stromymi schodkami do miejsca, zwanego Sgurbio, gdzie nie wiadomo w jaki sposób zbudowano na stromym zboczu, na urwisku sześć domów, jeden nad drugim. To wszystko trzyma się jakoś na skałach, pod którymi są jakby pieczary. Niezwykłe zupełnie miejsce.
Później jest rozwidlenie dróg – droga w górę prowadzi do wyludnionej wioski Bazzina Alta (czyli Bazzina Wysoka), w dół - do wioski położonej nad samym brzegiem morza, w dolinie Bazzina. Jeśli dojdę do Bazzina Alta, to „zaliczę” wszystkie punkty z mapy. Ale ja naprawdę mam już dość... Idę w tamtą stronę, widzę z daleka wzgórze, na którym stoją stare, opuszczone domy. Nie, nie muszę tam dotrzeć. Już wiem, jak to wygląda. Schodzę bardzo stromą kamienną ścieżką do Bazzina, do poziomu morza.
Po drodze nagle na kamiennych schodach widzę ogromny głaz. Z lekka się przestraszyłam – czyżby to znaczyło, że te głazy spadają? Ile już takich minęłam, które mi wisiały nad głową, mogły spaść?!?
A po drugie, zastanawiam się, i co teraz? Szlak wyraźnie prowadzi dalej... Obejść głazu się nie da. Wchodzę na niego, znów coś mi się wbija w łydkę, leci krew... Jestem dość wysoko nad ścieżką, udaje mi się zeskoczyć... Kiedy już jestem po drugiej stronie, widzę, że pod głazem jest przestrzeń – chyba należało przecisnąć się dołem, tędy prowadzi szlak... Ale kto wie, może lepiej zlecieć z głazem niż być pod nim, jeśli zechce mu się sturlać...
Schodzę wreszcie na sam dół, dochodzę do kamiennej plaży. Nie mam niestety nic do kąpieli (poszłam przecież w góry, a nie na plażę!), a do tego te nogi, jakby się znalazły w słonej wodzie, to bym chyba się wściekła...
Spaceruję po plaży, potem ruszam dalej. To będzie ostatni etap mojej wycieczki – z mapy wynika, że idąc różowym szlakiem z Bazzina dojdę do kościoła, który stoi dwa kroki od domu Giovanny! Z pewnością trzeba będzie wejść trochę na górę...
Idę wygodną kamienną ścieżką, skały nade mną są przerażające, na ścieżce czasem leżą takie same kawałki skał jak te na górze, to znaczy, że co, że takie skały spadają?!? Pode mną też urwiska... Idę tak, i idę, i idę, sporo do góry, i myślę, że coś ta mapa chyba kłamie, bo wciąż nie widzę domów i kościoła.Według mapy między Bazziną i Chiesa del Carmine jest 198 schodków...
Aż w końcu jest! Jest kościół, mijam go, i wychodzę na schodki, prowadzące do domu Giovanny. Jeszcze tylko kilkanaście bardzo stromych schodków, mijam kota – i jestem w domu!
Teraz koniecznie coś z tymi nogami zrobić, i jeść, pić... Wody ze sobą wzięłam za mało, litr nie wystarczy na 11- godzinną wycieczkę...
Wieczorem idę do Giovanny, gadamy o mojej wycieczce, o jej pracy, o mojej, o życiu na wyspie, o marzeniach, o planach... Giovanna zaprasza: poza sezonem możesz przyjechać kiedy tylko zechcesz, tu i tak nie ma nikogo... Nie wiem, czy kiedyś tu wrócę, tyle mam jeszcze miejsc do odwiedzenia, ale jeśli ktoś ma ochotę na spędzenie trochę czasu na tej niezwykłej wyspie, w tym przyjaznym domu – niech jedzie!
Jutro Vulcano... A mnie jest szkoda Alicudi, to były dwa dni super-intensywnych wycieczek, nawet na plażę nie zdążyłam, przydałby się choćby jeden dzień na odpoczynek, na plażowanie, na dolce far niente...
Mam wodolot o 9.45, pewnie znów Calipso :) Obudziłam się koło szóstej, a spakowałam się wczoraj, więc mam tę odrobinę spokoju – kawa, podziwianie świata z mojego tarasu, zmywanie, sprzątanie – nie zostawić po sobie bałaganu - porządek ze zdjęciami, trochę pisania.
Jaka jest Alicudi: niezwykła... Za krótko tu byłam, żeby dotrzeć do tej magii, o której mówili Mediolańczycy. Nie spotkałam czarownic... Prócz Giovanny i Margit nie rozmawiałam z nikim innym, niestety, nie było takiej możliwości. Alicudi, wyspa najdalsza na zachód, najrzadziej odwiedzana, po Panarei najmniejsza. Alicudi, wyspa – góra, okrągła, symetryczna. Wyspa schodków, wyspa dla tych, co lubią górskie wycieczki. Tu się chodzi z reguły do góry lub w dół, rzadko inaczej...
Jest tu jeszcze ciszej i spokojniej niż w Ginostra, choć gdyby tam nie grała muzyka w barze, byłoby może podobnie - choć tam nie tak górzyście. Przy samym porcie jest tu króciuteńka prosta droga nabrzeżna, którą samochód dostawczy dowozi towary do sklepów i do hotelu. Dalej, wyżej – już tylko schodki. Nie ma tu skuterów ani żadnych innych pojazdów, są za to muły wspinające się cierpliwie i pracowicie na najbardziej niedostępne kamienne ścieżki.
Przy wejściu do dwóch sklepów nie ma żadnych szyldów, że to sklep poznaję po wywieszonej tablicy z reklamą lodów. Za to obok, przy drugim wejściu jest napis: Boutique. Tam nie zaglądam... Jest też bar, gdzie można kupić kawałki pizzy do podgrzania, słodkie bułeczki, granitę – pewnie coś jeszcze, ale nie zauważyłam.
W okolicy hotelu Ericusa, przy imponującej skale jest dalej plaża. Tam przydałoby się trochę więcej zmysłu estetyki: w tak pięknej okolicy, przy tej wspaniałej skale jest masa różnych gospodarczych i technicznych urządzeń, również starych i zniszczonych, które bardzo psują ten widok. Ale to tylko tam. Gdzie indziej jest czysto, ładnie, i zgodnie z naturą. Filicudi może się od Alicudi uczyć: gospodarności, estetyki, porządku a może i gościnności...
Przyjeżdżając na Alicudi na krótko – nawet kilka dni – można część bagażu zostawić w kasie biletowej przy porcie. Nie jest to przechowalnia bagażu, raczej dobra wola pracowników, nic kosztownego lepiej tam nie zostawiać, ale jest to spore ułatwienie, jeśli się mieszka – a zwykle tak jest – na wysokości iluś tam schodków od portu. Giovanna mieszka właściwie bardzo blisko portu, chodząc po wyspie widziałam miejsca – domy do wynajęcia, mieszkania – o godzinę lub więcej drogi i prawie tysiąc schodków od portu. Wtedy chyba bez muła się nie obejdzie (podobno 15 euro kosztuje taka przyjemność, nie wiem, czy jest to uzależnione od odległości...).
Jeśli jednak macie zamiar przyjechać tu i nie korzystać z usług transportowych muła, radzę gorąco – tylko plecak, żadna walizka! Nawet w Ginostra widziałam osoby, ciągnące walizkę na górę z portu, co wcześniej wydawało mi się niewykonalne – tam te schodki są niewysokie, co kilka kroków. Tutaj byłoby to absolutnie niemożliwe. Tu trzeba swój bagaż wnieść na plecach lub – na mule.
Również tutaj nie ma ulicznego oświetlenia, bez latarki wieczorem ani rusz...
Tym razem wchodząc na pusty wodolot zajmuję strategiczne miejsce – na samym przodzie, przed sobą mam okno, które zwykle jest najczyściejsze. Niestety, dziś jest zachlapane, więc ze zdjęć podczas rejsu raczej nici.
Alicudi pożegnała mnie cytrynowo – migdałową granitą. Tego mi było trzeba...
Przede mną Vulcano...