17.06 - Wejście na Gran Cratere

Jest wpół do ósmej. Strombolańskie buty do kostki, woda, morele, ser, pomidory i migdałowe ciasteczka - amaretti. Aparat w ręce, czapka na głowie, pleczek na plecach. Rower zostaje w domu. Idąc mierzę czas dojścia do portu, bo jutro będzie trzeba zdążyć na wodolot – 15 minut. Idę dalej. Drogę na wulkan nietrudno znaleźć, bo wszędzie są kierunkowskazy, a wczoraj minęłam na rowerze miejsce, gdzie się skręca z drogi na zbocze.

Zaraz od drogi zaczyna się ścieżka jest z drobnego szarego żużlu. Żałuję, że nie wzięłam strombolańskich getrów, które mi się tak sprawdziły na Iddu. Mam lekkie skarpetki, bo te grube po Alicudi nie wiem czy się będą jeszcze nadawały: narzekałam na osty, ale nie tylko osty dały mi w kość, były też tam jakieś takie trawy, których źdźbła wbijały się we wszystko – w skarpetki, w tkaninę wewnętrzną butów, no i w skórę też. Wiele czasu spędziłam na wyjmowanie tego diabelstwa, ale jeszcze sporo zostało, szczególnie na skarpetach, ale w butach też, i co gorsza, wyjmowanie tego jest syzyfową pracą... Im więcej wyjmuję, tym więcej tego draństwa tam siedzi i kłuje.

Za chwilę widzę bar i kasę. Wstęp na wulkan kosztuje 3 euro. Nie marudzę, płacę, idę w górę, nie widzę nikogo. Droga jest łatwa, żadnych schodków, tylko ten drobny żużel, a co 100 metrów tablica odlicza ile jeszcze zostało drogi do krawędzi krateru. Od drogi jest to 700 metrów. Te drogowskazy bardzo pomagają, podnoszą na duchu – jeszcze tylko tyle, już przeszłam połowę drogi, już trzy czwarte...

Oczywiście, nie tylko idę i zipię, ale też co chwilę pstrykam zdjęcia, bo jest co fotografować. To co z dołu wydawało się być jakąś odległą częścią wyspy, odsunęło się od Vulcano i znalazło się za morzem: to Lipari, odległa o kilometr od Vulcano. Ale nie tylko, za chwilę widzę garbatą Salinę... A kiedy jestem jeszcze wyżej, pokazują się z lewej Alicudi i Filicudi, a z prawej – Panarea i Stromboli. Co kilkadziesiąt metrów wyspy pokazują się w innej perspektywie, a ja nie mogę się powstrzymać przed kolejnym zdjęciem...

Potem szaro-popielaty żużel nagle, w jednym miejscu przechodzi w coś, co wygląda jak żółtawa glina. Łatwo się pyli, ale już nie ma problemów z kawałeczkami, które wpadały do butów. Zbocze robi się coraz bardziej księżycowe. Później dostrzegam dym – to pierwsze nieśmiałe fumarole... Zostaje 100 metrów do przejścia, tu już nie ma ścieżki, idzie się po tym niby glinianym zboczu mocno do góry. Nie jest tak trudno, jak mówiła Giovanna, na Alicudi było dużo trudniej.

I w końcu jestem. I teraz sama nie wiem co mam powiedzieć, bo brak słów...

on 17 czerwiec 2012
Odsłony: 447

You have no rights to post comments