Od paru dni prognozy zapowiadały na dzisiaj deszcz, nastawiłam się więc na prace domowe :) Od rana jednak było dość pogodnie, nawet słonko trochę wyszło. No to pomyślałam, że może jednak gdzieś się wybiorę, a może uda mi się jeszcze raz popływać na koniec? (no bo w Neapolu nie będzie już takiej możliwości...). W czasie, kiedy dobudzałam się, piłam kawę, czytałam, jadłam śniadanie i tak dalej ileś razy zmieniała się sytuacja. Już miałam na sobie kostium (no bo jak nie pada, a jest tylko pochmurno to czemu by się nie wykąpać?), kiedy faktycznie zaciągnęło się mocno. Przebrałam się więc, wzięłam koszulkę z długim rękawem, wyrzuciłam z torby rzeczy kąpielowe i poszłam w dół do Chiaiolella. Plan byl taki, żeby spróbować dotrzeć choćby do wejścia na wysepkę Vivara, na której tworzy się rezerwat przyrody, i do końca roku nie będzie dostępna. A może uda się tam jakoś przecisnąć? No i po drugie, morze podczas burzy, to fajny obiekt do zdjęć...

VivaraNiebo było w niektórych miejscach czarne prawie, a kiedy byłam już blisko zatoki Chiaiolella zaczęło lekko kropić, ale taki sobie leciutki deszczyk mnie nie przestraszył. Minęłam zatokę i poszłam drogą w górę w stronę wysepki, za zatoką jest taka kolejna, maleńka, odnoga ameby (jak nazwałam Procidę), tu jest trochę zabudowań, a na końcu mostek, którym dochodzi się do wysepki Vivara.  Wysepka wygląda trochę jak ... ogonek tej ameby:) - dodałam zdjęcie tej części wyspy, można zobaczyć jak szłam, ale przede wszystkim warto zobaczyć jak to ciekawie wygląda.

Jak byłam najwyżej, kropić zaczęło już bardziej zdecydowanie, a niebo z czarnego zrobiło się nieładnie szare. Doszłam do mostka, to właściwie całkiem długi most. Wiedziałam, że wejście na wyspę jest zamknięte, ale nie wiedziałam jak. Na mostku już padało, wiało, a ja sobie myślałam, że jak mi się uda tam dojść, to może wejdę do tego tam zabudowania, jedynego na wyspie, które chyba będzie przeznaczone dla turystów. Jednak już w połowie mostka zauważyłam, że na samym końcu jest po prostu siatka, zamykająca kompletnie przejście, a więc nawet postawić stopy na wysepce się nie da...

Dwie fotki na pamiątkę i zawracam, a deszcz mnie goni... W końcu w jakiejś bramie stanęłam pod drzewami, ale te drzewa dziurawe jakieś i kapało z nich nieźle. Wtedy sobie uprzytomniłam, że gapa ze mnie, przecież mam lekką kurtkę żaglową! Inni chodzą pod parasolami, mogłam wziąć kurtkę na ten spacer i miałabym deszcz w nosie! Po pewnym czasie deszcz się zlekka uspokoił, więc poszłam w dół do zatoki, jeszcze tylko kupić bilet na autobus, bo został mi jeden, potrzebny na drogę jutro do portu, na przystanek i do domu.

Gdybym nie była przemoczona, pojechałabym tym autobusem dalej: chciałabym jeszcze dotrzeć na przeciwległym końcu wyspy do latarni morskiej. Mogłabym to zrobić teraz, bo jest jeszcze przed południem, nie pada, no ale muszę się przebrać, ogrzać. Jeśli po południu będzie jakoś znośnie, pójdę tam piechotą, ale nie zapomnę wziąć kurtki :)

(wieczorem): po południu troszkę się poprawiło, założyłam kurtkę i poszłam do latarni morskiej. Śmieszna, taka malutka, w ogóle jej nie mogłam znaleźć... Ciekawy widok stamtąd na port, bo z drugiej strony niż zwykle, ale przy tej pogodzie niewiele się udało złapać widoków. Kiedy już wracałam do domu wyszło słonko...

Resztę dnia spędziłam na tworzeniu galerii,  No i właśnie się zorientowałam, że przegapiłam coś, co bym ogromnie chciała zobaczyć - najstarsze na wyspie domy na Terra Murata. Myślałam, że je widziałam, ale to nie było to... Teoretycznie dałoby się jeszcze jutro tam dotrzeć, bo mam prom o 13.30, ale raz, że ma jeszcze padać, a dwa, chyba bym się za bardzo stresowała, że nie zdążę... Potem znów całą noc nie będę spała. Niby płynę tym promem którym chcę, nikt mi nie każe wybierać właśnie tego, ale... Chyba będzie na następny raz. Nie wiedziałam co ja tu przez tydzień będę robić, a jak widać, przydałoby się jeszcze trochę czasu... Mogłabym spokojnie przyjechać tu jeszcze, tak na spokojnie, bez konieczności zwiedzania, docierania gdzieś, po prostu sobie tu być...

Opublikowano: 22 wrzesień 2019
Odsłony: 359

Jest wpół do dwunastej, za dwie godziny wyrusza mój prom do Neapolu. No, ten Neapol mnie stresuje mocno, ale o tym potem. Jak pisałam wczoraj, została mi tu do zobaczenia jedna rzecz: Casale Vescello, najstarsza część mieszkalna na wyspie. Wczoraj postanowiłam, że zostawię to miejsce na ewentualny następny raz, choć bardzo mi było żal, bo to coś co ogromnie chciałam zobaczyć. Jednak bałam się stresować w noc przed odjazdem, że nie zdążę i tak dalej... A więc udało mi się nie stresować, tym bardziej że miało przed południem jeszcze padać. Ale obudziłam się wyspana przed siódmą, stwierdziłam, że ma być raczej pogodnie i już nie chciało mi się leniuchować. A więc postanowiłam: jeśli spakuję się spokojnie, bez pośpiechu do dziewiątej i będę gotowa, to pójdę jeszcze na ostatni spacer, zobaczę te stare domy, spojrzę ostatni raz na Corricellę, a może nawet uda mi się zjeść jeszcze raz ten doskonały sorbet w lodziarni wujka Leonarda.

No i się udało, wyszłam na czas, postanowiłam wrócić autobusem, no bo po co robić tę samą drogę tyle razy. Nie pada, jest słońce ale jest bardzo duszno, jakby deszcz zatrzymał się w powietrzu... Idę spokojnie, znajduję właściwą uliczkę i jest wielka brama a za nią podwórze z tymi starymi, kolorowymi domami. Jakaś pani wiesza pranie w bramie, pozdrawiam ją, i myślę że musi być dziwnie tak mieszkać w miejscu, gdzie turyści zaglądają i robią zdjęcia. No ale co robić. Szkoda, że tutaj słonko jeszcze nie dochodzi, no ale pstrykam, coś tam może wyjdzie. Potem wychodząc mówię do tej pani - jak tu pięknie! A ona z uśmiechem opowiada mi, jak się tu spokojnie mieszka, jak pięknie...

Potem schodzę do portu, dziś tu cicho, spokojnie, rybacy pracują przy sieciach. Lodziarnia chyba jeszcze zamknięta, ale widzę półprzymknięte drzwi, co mi szkodzi zajrzeć. Z antresoli dobiega mnie głos wujka Leonarda, mówię, że chciałam przed odjazdem jeszcze raz spróbować tych doskonałych lodów, no ale widzę że zamknięte. On na to - no tak, w poniedziałki nie pracujemy, jestem tu przypadkiem, ale dam pani to sorbetto! I nakłada te wspaniałości od serca na kubeczek! Chcę zapłacić, odmawia, mówi, "offriamo noi!". Teraz te lody są  podwójnie smakowite!

Potem wracam autobusem do domu, ostatnie pakowanie i niedlugo wyruszam do portu, wsiadam na prom i zaczynam drugi etap mojej podróży. Raczej o pływaniu nie ma mowy, będę mieszkać pod Neapolem, w Portici, a więc z portu muszę się dostać na dworzec Circumvesuviana, kupić bilet i wsiąść w pociąg. W Portici ma na mnie czekać właściciel mieszkania, Gennaro. Miejmy nadzieję, że wszystko się uda!

Wydawało się, że tydzień na takiej maleńskiej wysepce to przesada, tym czasem mogłabym tu zostać jeszcze tydzień... Nie jest za duża, nie męczy. Jest tu kilka plaż, a więc można codziennie na którąś się wybrać, nie ma tam tłumów. Wszędzie blisko. Jedyne co zauważyłam, to choć to mieszkanko jest bardzo miłe, wygodne, położone centralnie, i w dość spokojnym miejscu to brak mi tu jednego: w pokoju jestem odcięta od świata. Przed drzwiami mam stolik, jest tu mini ogródek, ale jest to wspólne podwórze, takie trochę nie moje. Brak mi własnego miejsca na zewnątrz, jakiegoś tarasu, balkonu czy czegoś takiego. Na krótki pobyt, dwa, trzy dni, to mieszkanko jest idealne, ale na taki wypoczynek, trochę dłuższy przydałoby się trochę własnego miejsca na zewnątrz, nawet nie musi być widok na morze, bo to wiadomo, byłoby droższe, ale po prostu miejsce na zewnątrz. Ale nie marudźmy, jest dobrze :)

Opublikowano: 23 wrzesień 2019
Odsłony: 340

Dopłynęłam, dojechałam, doszłam i już jestem w moim nowym domu pod Neapolem, w Portici, na trasie Circumvesuviana. Będę tu mieszkać 10 dni, wydaje mi się że będzie mi tu dobrze. To nie jest domek z ogródkiem, ale mieszkanie w dość starej, charakterystycznej dzielnicy. Ale mieszkanie bardzo wygodne, z antresolą, obszerne, wysokie, mnóstwo miejsca na wszystko. Jedyny chyba minus to fakt, że od kolejki idzie się ok 400 m w dół. Chodzić mogę i w górę i w dół, ale wejść tam na górę z walizką, no nie bardzo. Oczywiście, mam czas, ale podejrzewam, że wezmę taksówkę i pewnie jak w Sciacca zapłacę z 10 euro, ale taki wysiłek to nie dla mnie. Ale pomyślimy o tym za tydzień.

Bardzo ciekawy jest widok z mojego okna na podwórze, gdzie moi sąsiedzi urządzili sobie własne miejsce, jakby własne, zamknięte podwórko, gdzie spędziają wspólnie wolny czas. Rozglądając się wyżej widać, że również na dachach pobudowali coś w rodzaju mini ogródków...  Poniżej filmik na youtube, warto spojrzeć.

Dziś urządzałam się, potem poszłam się rozejrzeć, zeszłam do portu, popatrzyłam na plażę z kamiennymi głazami, zjadłam smażone kalmary w rożku (mniam!), zrobiłam zakupy. Portici to nieduże miasteczko położone na zboczu, w dole jest port i plaża, a także stacja pociągu trenitalia, dużo wyżej stacja kolejki Circumvesuviana i jest coś jeszcze wyżej, ale tam nie doszłam.

Jutro wybieram się tak na spokojnie do Neapolu, pewnie spędzę tam cały dzień prawie, ale na razie nie mam zamiaru na poważnie nic zwiedzać, a po prostu połażę i popatrzę. Kupiłam Artecard na 7 dni, to mi daje 5 bezpłatnych wejść w różne miejsca, jak Pompeje, Herkulanum, wycieczka na Wezuwiusza itp, ale ponieważ pojutrze jadę na wycieczkę z Paolą do Campi Flegrei, a w czwartek do zatoki Amalfitańskiej, to nie ma sensu, żeby tę kartę uruchomiła już jutro, bo w takim przypadku działałaby tylko do poniedziałku, a ja mogę z niej korzystać do środy. Dlatego mam zamiar rozpocząć w czwartek, w okolicach Amalfi. Czyli jutro żadnego zwiedzania, a po prostu łazić po Neapolu i troszeńkę go pojąć :)

A dziś mam już dość, więc dobranoc :)

Opublikowano: 23 wrzesień 2019
Odsłony: 321

Tak jak planowałam, pojechałam kolejką do Neapolu, wysiadłam na dworcu centralnym żeby sprawdzić, jak jutro przesiąść się do pociągu do Pozzuoli, gdzie mam się spotkać z Paolą. Wszystko już wiem, również to, że nie znoszę placu Garibaldi i tej okolicy. Żeby zobaczyć Neapol trzeba koniecznie stąd uciekać. Nie będę opowiadać jak szłam i co widziałam, lepiej opowiedzą o tym zdjęcia. Zjadłam najpierw małe calzone, potem doskonałe lody (pesca e melone), i chyba tego było za mało, bo wracając zaczęłam umierać. Ale jak widać, żyję, muszę tylko pamiętać, żeby nie tylko patrzeć, ale też jeść i pić :)

Co mogę powiedzieć, przede wszystkim to, że (jak na razie) nie widzę tu nic z tego, czym niektórzy straszą. Nie tylko nikt mnie nie okradł, nie napadł i tak dalej (tfu tfu, tak na wszelki wypadek), ale też (jak na razie) nie przerażają mnie jadące skutery, a samochody, wyobraźcie sobie - bardzo często zatrzymują się, żeby przepuścić pieszych! No, może nie tak często jak u nas, ale i tak jestem w szoku! Brudno, tak, no trudno, na to byłam przygotowana, ale nie bardziej niż myślałam. Oczywiście, po spokoju na wyspie trzeba się przyzwyczaić do hałasu wielkiego, szalonego miasta, ale ten hałas wynagradza mi na każdym kroku podsłuchiwany dialekt, z którego oczywiście nic nie rozumiem, ale jest tak melodyjny że pieści ucho :)

Kiedy już nie umarłam z głodu w kolejce, pokrzepiona dwiema butelkami wody, wymarzyłam sobie na kolację pizzę. Ale nie byle jaką: wczoraj zauważyłam, że dosłownie dwa kroki od mojego domu, na sąsiedniej uliczce jest malutka pizzeria. A więc jak tylko doszłam do domu i zostawiłam prowiant na najbliższe dni, zeszłam jeszcze do tej pizzerii i zamówiłam na wynos pizzę - z długiego spisu wybrałam, tytułem solidarności - siciliana :) Pizza się piekła, a ja zapytałam, czy mogę zrobić parę zdjęć. Wszyscy się strasznie ucieszyli, zrobiło się bardzo sympatycznie, a jakaś starsza pani, pewnie stała klientka zaczęła mnie pytać, czy podoba mi się pan (nie pamiętam imienia, pewnie pizzaiolo, który wkładał pizzę do pieca). Oczywiście, potwierdziłam :). W domu udało mi się zjeść jakieś 2/3, reszta będzie na jutro, choć nie przepadam za pizzą z poprzedniego dnia, to nic nie poradzę, i tak ledwo żyłam po zjedzeniu części!

Opublikowano: 25 wrzesień 2019
Odsłony: 338

Teraz króciutko - najpierw czeka mnie kolejne wyzwanie, to jest dotarcie do Pozzuoli  na właściwą godzinę, w tym kupienie biletu na metro, ale dam radę. Paola (airbnb) obiecuje pokazać mi to co najciekawsze na terenie Campi Flegrei (wielka groźna kaldera...), więc nastawiam się na coś co lubię :) Co z tego wyniknie, napiszę jak wrócę. Liczę na to, że będzie to mimo wszystko dzień odpoczynku, bo będziemy jeździć samochodem, więc moje nogi odpoczną po wczorajszym spacerze a przed jutrzejszą wyprawą do Zatoki Amalfitańskiej.

aPaolaI wieczorem... Było super, Paola i jej chłopak Ros byli przemili, spełniali wszystkie moje zachcianki... Spotkaliśmy się w Pozzuoli i stamtąd pojechaliśmy zobaczyć główny krater, Solfatara - z góry, bo wstęp jest zamknięty po tragicznym wypadku. Ale i z góry robi wrażenie, poza tym ogrom tego krateru, coś niesamowitego. Cały teren Campi Flegrei jest upstrzony po prostu jeziorami i jeziorkami, a wszystkie to kratery wulkanów, wiele z nich jest pięknie utrzymane, z trasami spacerowymi dookoła, plażami i zielenią. Zjeździliśmy teren Campi Flegrei od Pozzuoli, Lago d'Averno i dojechaliśmy az do Miseno i Monte di Procida, ale jeździliśmy w różne strony, tak że trudno byłoby mi opisać trasę. (dopisek już z domu: Paola opisała mi emailem dokładną naszą trasę, wysłała mi mapkę, a ja według jej wskazówek zaznaczyłam na niej trasę - zaczyna się w Pozzuoli, stąd jedziemy do Solfatara, potem wracając przez Pozzuoli docieramy do Lago d'Averno i Monte Nuovo, a potem dalej na południe i wschód - Capo Miseno, Monte Procida i Lago Fusaro. Dokładniej zobaczycie to na zdjęciach.

mapa1aJedynie pogoda trochę zawiodla, na szczęście nie padało, lub prawie, ale najczęściej było zachmurzone, więc biedne moje zdjęcia... Nad jeziorkiem Lago d'Averno zjedliśmy obiad, według mojego życzenia fritto di frutti di pesce. Cały teren nie tylko pełen jest kraterów, jeziorek i śladów aktywności wulkanicznej, jak na przykład stożek wulkanu, który wyrósł tutaj w ciągu jednego tygodnia (!!!), ale też jest tu wiele zabytków, ogromny amfiteatr, rzymskie termy, świątynie, w niektórych miejscach dzisiejsze życie po prostu zrosło się z przeszłością...

Po powrocie do domu dostałam od Paoli zdjęcia, które zrobiła ona oraz jej chłopak, Ros. Jak rzadko, na tych zdjęciach jestem ja, czasem też z Paolą, która jest przesympatyczna. Jeśli ktoś jest zainteresowany taką wycieczką jaką udało mi się zrobić z Paolą, poszukajcie na airbnb w atrakcjach na Campi Flegrei, z pewnością znajdziecie.

Opublikowano: 25 wrzesień 2019
Odsłony: 326

W nocy lało, rano padało, potem się rozjaśniło, teraz znów pada, a ja chciałam niedługo wychodzić na pociąg do Sorrento... Prognozy mówią, że w Sorrento i w Amalfi w okolicy południa ma być już ładnie, i jutro bardzo ładnie, ale po pierwsze, nie chciałabym jechać autobusem przez te cudne widoki nie tylko podczas deszczu, ale też bez słonka, a po drugie, mozolnie dobieram rzeczy, które mam ze sobą wziąć na te dwa dni z nocowaniem w hotelu i nie chcę brać kurtki przeciwdeszczowej, bo ją potem będę musiała cały czas tachać ze sobą... No ale jak tu dojść do kolejki w deszczu bez kurtki? No więc mam główkowanie, czy jechać wcześniej czy może odpuścić pociag o 10 i pojechać o wpół do jedenastej? Z drugiej strony... szkoda... No i nie wiem, zobaczę co będzie za jakieś piętnaście minut, wtedy musiałabym wyjść na pierwszy pociąg...

Plan jest taki: jadę Circumvesuviana do Sorrento, stamtąd odjeżdżają autobusy SitaSud przez Positano do Amalfi. Tam wysiądę, pokręcę się trochę i stamtąd chciałabym najpierw pojechać do Ravello autobusem. Z Ravello być może zejdę piechotą, no bo w dół łatwiej niż w góre :) Potem muszę dostać sie do Minori, chyba że z Ravello da się tam zejść. W Minori mam zarezerwowany pokój w hotelu. Cały czas planowałam, że pojawię się tam pod wieczór, o bo potrzebny mi był nocleg, właściwie to wczoraj przyszło mi do głowy, że mogłabym tam się zameldować wcześniej, zostawić rzeczy i pół dnia mieć na zwiedzanie okolic. Wzięłam ze sobą nawet rzeczy na wypadek, gdyby udało się popływać! Zobaczymy. Jutro z Minori albo z Amalfi chciałabym statkiem  popłynąć do Positano i tam spędzić czas, potem już autobus do Sorrento, i kto wie, może tam się  pokręcę, super byłby zachód slońca w Sorrento... I na wieczór wracam do domu - potem już sam Neapol :)

No, chyba zaryzykuję i wyjdę teraz :) To do jutra!

Opublikowano: 26 wrzesień 2019
Odsłony: 356

Piszę już po powrocie z wycieczki, więc spróbuję streścić: w Sorrento spędziłam chyba półtorej godziny w kolejce do autobusu: do pierwszego się nie zmieściłam, w sumie ok, bo bym stała, do drugiego byłam na początku kolejki, więc mogłam sobie wybrać miejsce przy oknie z właściwej strony: z prawej jadąc w tamtą stronę! Jeździłam już autobusami po krętych drogach górskich, ale żadne tak nie pędziły po serpentynach! To był hardcore! Jak to możliwe, że co któryś autobus tam nie spada?... Nie ulega wątpliwości, że kierowcy są tu mistrzami świata, ale jednak... Widoki fantastyczne, choć pogoda taka sobie. Nie pada, ale cały prawie czas jest zachmurzone. Szkoda, do tego przyciemnione szyby w autobusie, więc zdjęcia jakich zrobiłam mnóstwo są tak na 30 procent... Jedzie się przez niesamowite tereny, urwiska, wąwozy, strome zbocza, wiraże, gdzie czasami spotykają się i dwa autobusy...

W końcu, jadąc ostatni odcinek w korku, dojechaliśmy do Amalfi, ze względu i na pogodę i na późny dość czas postanowiłam pojechać tego dnia do mojego hotelu do Minori i tam się pokręcić. Autobusy w Amalfi zatrzymują się na czymś w rodzaju dworca autobusowego, jest tam hałas, mnóstwo ludzi, wrażenie pierwsze wcale nie najlepsze. Autobusem w korku dojechałam do Minori, wysiadłam dosłownie przed moim hotelem. Kupiłam tam miejsce w pokoju jednoosobowym na airbnb już w styczniu, za ...23 E. Sam hotelik robi miłe wrażenie, mój pokój jest skromniuteńki, niczego więcej za te pieniądze nie oczekiwałam. Pokój z łazienką, trochę głośno od ulicy, ale da się wytrzymać.

Po południu poszłam się pokręcić po miasteczku, wygląda miło, to taki kurort z plażą, hotelami i lokalami. Trochę myślałam, że pójdę do hotelu po rzeczy do pływania i wypróbuję tę plażę, ale jakoś mi się skręciło w inną stronę i poszłam w górę, a potem obeszłam Minori górą dookoła. No więc jak wróciłam, na pływanie było za późno, ale na jedzenie duża ochota mnie wzięła... 

Wypatrzyłam taką restaurację, która mi się spodobała i jak dama, zjadłam tam tuńczyka na rukoli i pomidorach pijąc białe wino. Potem wróciłam do hotelu bo zrobiło się chłodno. No i tak minął mi pierwszy dzień na Costa Amalfitana...Nic specjalnego, ale liczę na to, że sprawdzą się prognozy z wielkim słoneczkiem na następny dzień...

Opublikowano: 27 wrzesień 2019
Odsłony: 362

Pogoda faktycznie dzisiaj się udała, taka obowiązkowo powinna jak się odwiedza takie widokowe miejsca... Niebo jak  na widokówce, lazurowe, bez jednej chmurki, wszystko tyle razy piękniejsze... Rano zjadłam obite śniadanie, najadłam się na zapas i jeszcze wzięłam co nieco na drogę... Potem wzięlam rzeczy i poszłam na przystanek. Wymyśliłam, po tym jak wczoraj jadąc zauważyłam przystanek, na którym można się przesiąść na autobus do Ravello, że nie będę jechać do Amalfi, tylko wysiądę na tym przystanku i tam złapię autobus do Ravello. To miało wiele sensu, bo uniknęłam jazdy w korku tam i z powrotem. Wczoraj kupiłam bilet 24 godzinny, więc do 12.15 mogłam na ten bilet jeździć.

Ravello jest położone wysoko, ok 350 m ponad poziomem morza. Autobus jedzie tam serpentynami, widoki znów są porażające, choć tym razem na skaliste strome zbocza. Ale o zdjęciach nie było mowy, bo jechałam stojąc, ledwo utrzymywałam się na nogach podczas zakrętów. Ravello piękne przede wszystkim widokowo, z tej wysokości widać wybrzeże, góry, zbocza... Najpierw poszłam do willi Ruffolo, tu miałam zacząć korzystanie z karty Artecard, która obejmuje w Ravello aż 5 miejsc jako jedną atrakcję, no i na początek kubełek zimnej wody: nie działa internet, więc karta nie działa, trzeba wykupić normalny bilet! A w Ravello moja karta miała jako jedną atrakcję dać mi wejście w kilka miejsc... Jak rzadko się wkurzyłam, próbowałam perswazji, nic to nie dało... Zaplanowałam Ravello jako pierwszą z pięciu darmowych atrakcji, rozumiem problemy techniczne, ale to przecież nie moja wina! Kupiłam bilet, na szczęście zniżkowy, za 5 euro (65+) i trochę nadąsana zaczęłam zwiedzanie. Weszłam na wieżę, no cóż, zbyt to dla mnie nowocześnie zorganizowane, filmy, zdjęcia, na samej górze można zobaczyć widok 360 stopni, ale przez grubą szybę z plexi... no cóż, nie tego oczekiwałam. Ogrody piękne, muszę przyznać, choć takie klomby nie do końca w moim guście, widoki nie do pogardzenia, ale chyba jednak ta sprawa z internetem popsuła mi trochę odbiór...

Wyszłam z Willi Ruffolo, pokręciłam się po uliczkach. Najbardziej mi się podobają widoki. Strasznie tu dużo ludzi, wszystko pod turystów, sklepy, lokale, pamiątki. Jest rano, a co to będzie jak ludzi się tu zrobi więcej? Miałam pomysł, żeby z Ravello wrócić piechotą do Amalfi, szczególnie pociągał mnie spacer tymi okolicami, przez które jechaliśmy autobusem, jednak bałam się, raz, żeby się nie pogubić, nie zejść gdzieś, skąd nie ma przejścia dalej, nie stracić całego dnia na chodzenie tam i z  powrotem...

Potem poszłam w kierunku Villa Cimbrone, która znajduje się najbardziej na południe, pomyślałam, że może stamtąd jest zejście oznaczone do Amalfi. Tu przy wejściu zapytałam, czy działa karta artecard, i na szczęście tak! Jest internet, a więc tym razem nie muszę płacić (karta kosztowała 34 euro + 2 prowizja, nie wiem czemu, więc powinna mi się zwrócić...). I chyba tutaj, niezależnie oczywiście od kwestii karty i pieniędzy, najbardziej mi się podobało. Przepiękne krużganki, maleńkie, ale śliczne... Ogromny teren, cudne rośliny, widoki do zakochania... Chodziłam po tych ogrodach tam i z powrotem, nie zwracając uwagi na to, że minęły już 24 godziny od skasowania mojego biletu na autobus. A co tam, kupię jednorazowy!

W końcu wróciłam na główny plac, kupiłam bilet na autobus do Amalfi, w wypatrzonym małym lokaliku kupiłam dwa krokiety z mozzarellą (ceny tu są obłędne, pół litra wody 1 E, dwa krokiety 3 euro, i to tylko dlatego że niewielkie). Jak już znalazłam wolne miejsce na ławce w cieniu i chciałam zabrać się do jedzenia, okazało się, że w torebce był... tylko jeden krokiet! Sprawdziłam, na paragonie były dwa. Więc wkurzona poszłam tam i zapytałam, o co chodzi. Przeprosili, powiedzieli że pomyłka, pan oddając mi torebkę powiedział, że za pomyłkę powinnam dostać dodatkowy krokiet. Podziękowałam, powiedziałam - no trudno, zdarza się - i poszłam na moją ławkę. Okazało się, że to były tylko słowa, bo w torebce były dwa krokiety, żadnego dodatkowego... Mała sprawa, a jednak wkurza, bo żyją z turystów, to powinni ich traktować jak należy...

No dobra, zjadłam, popiłam i ruszyłam w kierunku przystanku. I tu, uwaga uwaga - zobaczyłam wąską uliczkę, a w niej tabliczkę: Amalfi, Minori ->... O matko, jest oznaczona ścieżka! Znaczy, że jak nią pójdę, to pokieruje mnie do Amalfi i się nie zgubię!!! Trochę późno jak na taką wycieczkę, biorąc pod uwagę, że mam przed sobą jeszcze Amalfi, Positano, Sorrento... Pójdę kawałek i zobaczę... No i jak to się skończyło, wiadomo! Kolana prawie nie działają, bo taka masa schodków z 350 m npm do poziomu morza, ale zrobiłam to!!! Co prawda ścieżka nie prowadzi tym pięknym wąwozem, którym jechaliśmy, ale i tak było super. Doskonale oznaczona, tylko w dwóch miescach, gdzie dochodziła do szosy jakby nie było wiadomo co robić, raz zapytałam panów, wytłumaczyli, że za chwilę będzie zejście, no i było, dobrze oznaczone. Potem już bez pytania, w kolejnym miejscu trzeba było po prostu pójść kawałek szosą i wypatrywać zejścia. Zeszłam do Atrani, aż na plażę, potem tunelem do Amalfi... Zejście z Ravello do Amalfi zajęło mi ciut ponad godzinę, zmęczyło, przede wszystkim kolana, ale było warto! Bilet na autobus mam na pamiątkę :)

Opublikowano: 27 wrzesień 2019
Odsłony: 357

Bardzo lubię taką sytuację, kiedy w jakieś miejsce dochodzę z gór, nie pojawiam się na zatłoczonym przystanku, ale powoli wchodzę przez małe uliczki i ciche miejsca. I to było w Amalfi najfajniejsze, poza tym takie stare uliczki, ciemne przejścia, taki labirynt. Potem piazza Duomo, buch, masa, masa ludzi, turyści, pamiątki. No dobra, ale katedra piękna, schody majestatyczne, jak do nieba. W katedrze najbardziej mi się podobała stara krypta, myślałam, że chyba nie ma sensu tam iść, tym bardziej, że szedł tam tłum ludzi, ale kiedy zobaczyłam wnętrze, oj, to było piękne... Mozaiki, cudne sklepienia i ściany, tak, to miejsce podoba mi się najbardziej, sama katedra jest ogromna i nie robi takiego wrażenia (wewnątrz).

Potem poszłam szukać portu, no bo do Positano chciałam dotrzeć zanim słońce odejdzie za góry. To się wydaje takie proste, kupić bilet, wsiąść na stateczek, ale to nie tak: jest kilka statków, tłumy ludzi, trudno się zorientować gdzie czekać. Niby panowie kierujący tym bałaganem powiedzieli, żeby spokojnie czekać, ale jak bym sama nie pobiegła od zupełnie innej strony, to bym nie wsiadła na mój statek.

Teraz patrzę od strony morza na wybrzeże, które przebyłam autobusem, i taki miałam plan od początku. Mam nadzieję, że zdjęcia powiedzą więcej niż słowa... Wrażenie przede wszystkim takie: jak ludzie tu zamieszkali, jak pobudowali te domy, przecież to się po prostu nie da...

I już dopływamy do Positano... Muszę przyznać, że największe wrażenie zrobiło na mnie widziane ze statku. Potem już nie to... No co ja poradzę, że lubię opuszczone, ciche, leniwe miasteczka... I jak podejrzewałam, duża część miasta jest już w cieniu. Idę w górę przez te wszystkie sklepy, pamiątki, miejsca proszące: kup, wydaj pieniądze! Może, jakby tu gdzieś spędzić trochę czasu, dałoby się tu znaleźć gdzieś trochę spokoju, ale jak ktoś tu jest tylko chwilę, to widzi tylko to co ja widzę... Na szczęście dość łatwo znalazłam przystanek, a tam - jest autobus, i jest kolejka dłuższa niz w Sorrento...W sumie, zrozumiałe, ludzie tak jak ja wracają z wycieczki... Udało mi się wsiąść do czwartego autobusu z kolei, na szczęście dość szybko przyjeżdżały jeden po drugim, i na drugie szczęście, udało mi się znaleźć miejsce siedzące, szkoda, że nie po stronie widokowej, no ale trudno.

Już wiedziałam, że na zachód słońca w Sorrento nie ma co liczyć, tym bardziej, że z tego autobusu nie da się wysiaść gdzieś tam blisko tego pięknego miejsca widokowego, tylko trzeba dojechać do dworca, a stamtąd wsiąść w autobus miejski. Jest na to za późno, więc wysiadam na dworcu, pociąg do Neapolu stoi, wsiadam, no może niewłaściwe miejsce, bo stoję... Droga daleka, nie ma szans na to, żeby usiąść, co tam ja, obok stoi jakaś węgierska rodzina z dwojgiem dzieci, jedno w wózku, drugie, dziewczynka ok 3 lat na rękach matki... Stoi, nikt nie reaguje! Mam ochotę zawołać, czy nie widzicie, że jej ciężko, jak można? Dopiero po długim czasie znajduje miejsce, i t tylko dlatego, że młody chłopak, koło którego stała wysiada...

Na koniec jeszcze okazuje się, że pociąg, którym jadę to direttissimo i nie zatrzymuje się na wszystkich stacjach - omija Portici obojętnie... Wysiadam dwie stacje dalej, no i muszę poczekać na pociąg z Neapolu... Jeszcze trochę i jestem w Portici, jeszcze zejście w dół i jestem w moim domu, i marzę o tym, zeby się położyć, spać, odpocząć... Ale nie żałuję, warto było tam pojechać i zobaczyć te niezwykłe miejsca, gdzie ludzie na przekór wszystkiemu zamieszkali, pobudowali swoje domy...

Opublikowano: 28 wrzesień 2019
Odsłony: 339

DSC 0107Dziś chciałam tak odpoczynkowo, wymyśliłam, że pojadę do Caserty, popatrzę na pałac królewski (nie za bardzo lubię chodzić po komnatach, więc załatwię to szybko), przespaceruję się przez królewskie ogrody, a potem pojadę w stronę domu, minę go, i zatrzymam się dwa przystanki dalej, w Herkulanum, tu o ile wiem, teren też nie jest za duży, więc takie dwie wycieczki na spokojnie, a potem odpocznę.

Taki był plan, tymczasem spędziłam prawie cały dzień w Casercie, no, może nie przesadzajmy, wyszłam z domu niemal w południe, no bo po dwudniowej wycieczce po prostu musiałam się trochę pozbierać. Reggia, czyli zamek królewski imponujący, choć nie studiowałam każdej sali dokładnie, to jednak było tam dużo ciekawego nawet dla mnie :) Na przykład królewskie łoże, nieprawdopodobnie ciekawe dwie kołyski dla królewskich dzieci, sekretarzyk z zegarem i grającą maszyną, a nawet winda dla króla!

Potem ogrody królewskie, do przejścia w jedną stronę jest ok. 3 km, i to w górę, jeżdżą tam takie nieduże autobusy, a więc z lenistwa i zakwasów (po schodzeniu z Ravello) pojechałam tam autobusem, a wróciłam piechotą. Pięknie to wygląda, tak naprawdę po królewsku - na wprost pałacu ciągną się niekończące się baseny, w których pływają ryby, wszystko ozdobione posągami i rzeźbami, dookoła piękny park. Te baseny - stawy ciągną się, trudno uwierzyć, w górę... A na samym końcu jest przepiękny wodospad... 

Prócz autobusu kursują tu powozy konne, a poza tym można wypożyczyć rowery, również elektryczne. Cały teren jest bardzo elegancki, ale też rekreacyjny - te rowery, ktoś leży na ławce i czyta książkę, dzieciak z tatą grają w piłkę, nawet jakaś pani rozłożyła się na trawie...

W przewodniku wyczytałam, że warto spod dworca pojechać do Caserta Vecchia, że jest to takie ciche miasteczko, bardzo urokliwe i charakterystyczne. I taki miałam plan, jednak z rozkładów wyczytałam, że było już za późno, autobus był za godzinę, ale powrotny chyba dopiero po zmroku, więc nic z tego. No i oczywiście, z Herkulanum dziś nie wyszło.

Zastanawiam się co jutro: ciągnie mnie rano na Wezuwiusza, a potem do Pompejów, ale to ostre zamierzenie... Nie chciałabym Herkulanum łączyć z Pompejami, bo mi się pomiesza, więc jak już wreszcie zacznę zwiedzać Neapol, może rano w jeden dzień pojadę do Herkulanum, a potem do Neapolu. Dla Wezuwiusza zamawiam dobrą pogodę, no bo chciałabym zobaczyć widoki z góry... No i trzeba będzie założyć porządne buty, a potem grzać się w nich w Pompejach... Jednak autobus na Wezuwiusza jedzie z Pompei, więc najwygodniej to połączyć, a nie jeździć tam dwa razy, tak myślę.

Opublikowano: 28 wrzesień 2019
Odsłony: 350

Miałam plan, żeby rano wejść na Wezuwiusza, potem wrócić do domu, przebrać się, zostawić rzeczy i wrócić do Pompei na zwiedzanie. Jednak plan zweryfikowało życia: choć z domu wyszłam koło dziewiątej, na Wezuwiusza zaczęłam się wspinać dopiero o 12, aż wstyd się przyznać... Wszędzie trzeba poczekać, wszędzie jest jakieś spóźnienie, do tego autobus dowozi na ostatni parking, ale żeby zarejestrować Artecard trzeba zejść 200 m niżej, do kasy biletowej. Normalnie, nigdy mi nie przyszło do głowy że w poludnie będę ruszać w górę... Na szczęście to nie jest bardzo daleko, idzie się cały czas w górę, ale nie stromo, podejście jest o wiele krótsze niż na przykład na Vulcano.

Bluzę założyłam i zaraz zdjęłam, bo było jeśli nie gorąco, to po prostu ciepło. Ludzie marudzili, że tylko mocne buty do trekingu, najlepiej takie do wyrzucenia bo się zniszczą. No to targałam specjalnie na tę okazję może nie do wyrzucenia, ale porządne, wytrzymałe (i ciężkie), i założyłam na nie getry (nie leginsy, tylko getry, takie długie skarpety z uciętą stopą), żeby się do butów nie sypało. Myślałam, że będzie tak jak na Stromboli. Tymczasem spokojnie można iść w zwyczajnych adidasach, a nawet i porządnych trampkach (widziałam panie w japonkach, to już przesada...)

Trochę się nie udały widoki z góry bo choć na świecie było piękne słonko, to na szczycie udawało straszne chmurzyska i przez większość czasu nic w dole nie było widać. Ale krater tak, robi naprawdę wrażenie! Były nawet fumarole, takie delikatne, ale były :)

Przeszłam trasę wierzchołkiem, tyle ile się dało, tak mniej więcej pół krateru, dalej była ścieżka ale zamknięta. Czyli, zdobyłam kolejny wulkan!

Wracając z góry do parkingu zmartwiałam, bo się okazało, że za dwie minuty, o 14, odjeżdża autobus, a następny ma być dopiero o 16.40! Rany boskie, szczęście, że nie przyszłam trochę później. Oczywiście, autobus był trochę spóźniony, ale niewiele. Co bym tu robiła prawie 3 godziny??? Na szczęście wsiadłam i za chwilę jechaliśmy z powrotem do Pompei. No, ale co do moich planów, to szybko zrozumiałam, że o zwiedzaniu Pompei dzisiaj nie ma mowy (zgodnie z moim planem, że wracam do domu się przebrać i zjeść i wracam...) i zaczęłam kombinować, co tu robić z tak pięknie rozpoczętym dniem...

Opublikowano: 29 wrzesień 2019
Odsłony: 298